NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett страница 34
Aldred przyjrzał mu się z zainteresowaniem. Chłopak nie był może przystojny, lecz miał w sobie coś pociągającego. Choć rozmawiali swobodnie, to, co mówił, było jasne i logiczne. Aldred poczuł, że coś przyciąga go do Edgara. Weź się w garść, pomyślał. Trudniej mu było zapanować nad pożądaniem niż nad obżarstwem.
– Jak radzicie sobie w nowym życiu? – zwrócił się do chłopaka.
– Sprzedamy siano, pod warunkiem że przez kilka kolejnych dni nie będzie padać, i w końcu będziemy mieć jakieś pieniądze. Nieco wyżej na polu dojrzewa owies. Mamy też prosię i jagnię. Powinniśmy jakoś przetrwać zimę.
Wszyscy wieśniacy żyli w niepewności, nie wiedząc, czy tegoroczne zbiory wystarczą, żeby przetrwać do następnych. Rodzina Mildred była w lepszej sytuacji niż wiele innych.
– Może mieliście szczęście, osiedlając się tutaj.
– Zobaczymy – rzuciła zwięźle Mildred.
– Jak to się stało, że przybyliście do Dreng’s Ferry? – dopytywał się Aldred.
– To biskup Shiring zaproponował nam, byśmy tu zamieszkali.
– Wynstan? – Znał biskupa i nie miał o nim najlepszego zdania.
– Dzierżawimy ziemię od Degberta Baldheada, dziekana i zwierzchnika zakonu. To kuzyn biskupa.
– Ciekawe. – Aldred zaczynał rozumieć, co tak naprawdę dzieje się w Dreng’s Ferry. Degbert i Dreng byli braćmi, a Wynstan ich kuzynem. Razem tworzyli ponure trio. – Czy biskup bywa tu kiedykolwiek?
– Odwiedził wioskę po wigilii świętego Jana.
– Dwa tygodnie po letnim przesileniu – wtrącił Edgar.
– Każdemu domostwu podarował jagnię – dodała jego matka. – Właśnie tak dostaliśmy nasze.
– Szczodrobliwy biskup – rozmyślał na głos Aldred.
Mildred zaniepokoił jego ton.
– Wydajecie się sceptyczni – powiedziała. – Nie wierzycie w jego dobroć?
– Nie słyszałem jeszcze, by zrobił coś dobrego bez jakiegoś ukrytego motywu. Nie przepadam za Wynstanem.
– To widać. – Kobieta się uśmiechnęła.
Tym razem głos zabrał Eadbald, średni syn o twarzy upstrzonej piegami. Głos miał głęboki i donośny.
– Edgar zabił wikinga.
– Tak przynajmniej twierdzi – dodał najstarszy, Erman.
– Zabiłeś wikinga? – zwrócił się Aldred do Edgara.
– Zaszedłem go od tyłu – wyjaśnił chłopak. – Kiedy walczył z… kobietą. Gdy mnie zobaczył, było już za późno.
– A kobieta? – Aldred zauważył wahanie na jego twarzy i domyślił się, że chodziło o kogoś wyjątkowego.
– Chwilę przed tym, jak go zabiłem, pchnął ją na ziemię. Uderzyła głową w kamienny stopień. Nie zdołałem jej uratować. Umarła. – W ładnych, orzechowych oczach Edgara zalśniły łzy.
– Jak miała na imię?
– Sungifu – wyszeptał.
– Pomodlę się za jej duszę.
– Dziękuję.
Było oczywiste, że Edgar ją kochał. Aldred mu współczuł, ale poczuł też ulgę: chłopak, który tak bardzo miłował kobietę, nie dopuściłby się grzechu z mężczyzną. On mógł czuć pokusę, ale nie ten młodzieniec. Nie musiał się zatem martwić.
– Dziekan nienawidzi Edgara – odezwał się piegowaty Eadbald.
– Dlaczego? – zaciekawił się Aldred.
– Pokłóciłem się z nim – odparł Edgar.
– I jak rozumiem, racja stała po twojej stronie, co go rozjuszyło.
– Powiedział, że mamy rok dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy, a to oznacza, że Jezus ma dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem lat. Zauważyłem, że Jezus przyszedł na świat w pierwszym roku, a zatem jego pierwsze urodziny przypadły w drugim roku, czyli w Boże Narodzenie będzie miał dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć lat. To proste. Ale Degbert powiedział, że jestem aroganckim szczeniakiem.
Aldred się roześmiał.
– Mylił się – przyznał. – Ale ten błąd popełnili też inni.
– Nie można kłócić się z księżmi, nawet jeśli nie mają racji – odezwała się z dezaprobatą Mildred.
– Zwłaszcza kiedy nie mają racji. – Aldred wstał. – Ściemnia się. Lepiej zawczasu wrócę do kościoła. Inaczej po drodze mógłbym wpaść do wody. Miło było was poznać.
Ruszył z powrotem brzegiem rzeki. Poczuł radość, że w tak odstręczającym miejscu spotkał tak miłych ludzi.
Zamierzał spędzić noc w kościele. Wrócił do karczmy i zabrał skrzynkę oraz siodło. Nie został, by pogawędzić z Drengiem; pożegnał się z nim i powiódł Dyzmę w górę zbocza.
Pierwszym budynkiem, jaki zobaczył, był mały domek na dużej parceli. Jego drzwi stały otworem, jak większość drzwi o tej porze roku, więc Aldred zajrzał do środka. Gruba kobieta, na oko czterdziestoletnia, siedziała przy wejściu. Na kolanach miała kwadratowy skrawek skóry i szyła but w świetle słońca wpadającym do izby przez okno. Zobaczywszy przybysza, podniosła wzrok i spytała:
– Kim jesteście?
– Zwą mnie Aldred. Jestem mnichem z opactwa w Shiring, szukam dziekana Degberta.
– Degbert Baldhead mieszka po drugiej stronie kościoła.
– Jak ci na imię?
– Bebbe.
Podobnie jak w karczmie, tu również widać było oznaki dobrobytu. Bebbe miała szafkę na ser – skrzynkę z muślinowymi bokami, żeby przepuszczać powietrze i chronić ser przed myszami. Na stole obok stał drewniany kubek i mały ceramiczny dzbanek, który wyglądał, jakby było w nim wino. Z haczyka w ścianie zwisał ciężki wełniany koc.
– Dobrze się wam wiedzie w tej osadzie – zauważył Aldred.
– Niezbyt – rzuciła kobieta, a po chwili namysłu dodała: – Chociaż kościół wspomaga nas nieco swym bogactwem.
– A skąd