NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett страница 33

NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett

Скачать книгу

zdawało się, że to, co robią, to tylko młodzieńcze wygłupy, zostali jednak przyłapani na gorącym uczynku i wybuchła karczemna awantura. Przeniesiono go, by rozdzielić kochanków, i tak oto skończył w Shiring.

      Sytuacja się nie powtórzyła. Co prawda Aldred nadal miewał niepokojące myśli, lecz potrafił nad nimi zapanować.

      Z karczmy wyszła Blod i Dreng, gestykulując, pokazał jej, żeby wzięła siodło mnicha.

      – Nie mogę dźwigać ciężarów – wyjaśnił. – Wiking zrzucił mnie z konia w bitwie pod Watchet.

      Aldred zajrzał do Dyzmy, który skubał trawę na pastwisku, po czym wszedł do karczmy. Wyglądała jak zwykła chata, choć różniła się wielkością. Było tu dużo mebli: stołów i zydli, skrzyń i ozdób ściennych. Dostrzegł też inne oznaki dostatku: dużego łososia zwisającego z powały i wędzącego się nad dymem z paleniska; stojącą na ławie zaszpuntowaną beczkę; kury grzebiące w wysypanym sitowiem klepisku; pyrkający nad ogniem kociołek, znad którego unosił się nęcący zapach jagnięciny.

      Dreng wskazał mieszającą w kociołku chudą młodą kobietę. Aldred zauważył zdobny, okrągły srebrny wisior, który nosiła na szyi.

      – To moja żona, Ethel – rzekł.

      Kobieta bez słowa zerknęła na mnicha i Aldred pomyślał, że ten człowiek otacza się młodymi niewiastami i wszystkie wydają się nieszczęśliwe.

      – Wielu podróżnych tędy przejeżdża? – zapytał. Karczmarzowi powodziło się zadziwiająco dobrze jak na tak małą wioskę i Aldredowi przyszło do głowy, że być może wzbogacił się na rabunkach.

      – Dość – uciął Dreng.

      – Niedaleko stąd napotkałem dwóch ludzi, którzy wyglądali jak banici. – Przyglądał się twarzy Drenga. – Jeden z nich miał na głowie stary żelazny hełm – dodał.

      – Mówimy na niego Żelaznogęby – odparł karczmarz. – To kłamca i morderca. Okrada podróżnych na południowym brzegu rzeki, gdzie droga prowadzi głównie przez las.

      – Czemu nikt go nie aresztuje?

      – Wierzcie mi, że próbowaliśmy. Offa, starszy wioski Mudeford, oferował dwa srebrne funty temu, kto schwyta Żelaznogębego. Ma gdzieś w lesie kryjówkę, ale nie możemy jej znaleźć. Sprowadziliśmy tu ludzi szeryfa, lecz i to nic nie dało.

      Choć to, co mówił, brzmiało wiarygodnie, Aldred pozostał podejrzliwy. Dreng, który utykał na nogę, nie mógł być Żelaznogębym – chyba że udawał – mógł jednak czerpać profity z rabunków. Może wiedział, gdzie kryje się oprych, i dostawał pieniądze za milczenie.

      – Ma dziwny głos – drążył Aldred.

      – To pewnie Irlandczyk albo wiking. Nikt tego nie wie. – Karczmarz zmienił temat: – Lepiej wypijcie dzban piwa, żeby odpocząć po podróży. Moja żona warzy wyborne piwo.

      – Może później. – Aldred nie wydawał pieniędzy opactwa w karczmach, jeśli nie musiał. Zwrócił się do Ethel: – Na czym polega sekret warzenia dobrego piwa?

      – Nie ta – burknął Dreng. – Piwo warzy moja druga żona, Leaf. Jest teraz w warzelni.

      Kościół walczył z tym. Większość mężczyzn, których było na to stać, miała więcej niż jedną żonę albo żonę i konkubiny, a do tego niewolne. Małżeństwo nie podlegało jurysdykcji Kościoła. Jeśli dwoje ludzi przysięgało sobie w obecności świadków, stawali się małżeństwem. Kapłan mógł oferować błogosławieństwo, lecz nie było to konieczne. Niczego nie spisywano, chyba że małżonkowie pochodzili z zamożnych rodzin. Wówczas można było sporządzić umowę dotyczącą wymiany własności.

      Aldred był temu przeciwny nie tylko ze względów moralnych. Kiedy umierał ktoś taki jak Dreng, często dochodziło do kłótni o spadek i o to, które z jego dzieci winno być uznane za prawowite. Nieformalność ślubów sprzyjała awanturom, które mogły doprowadzić do rozpadu rodziny.

      Rodzina Drenga nie była wyjątkiem. Choć coś takiego było dość osobliwe w małej wiosce nieopodal klasztoru.

      – Księża strapiliby się, gdyby wiedzieli, jak tu żyjecie – rzekł z powagą Aldred.

      – Czyżby? – Dreng się zaśmiał.

      – Jestem tego pewien.

      – Cóż, mylicie się. Wiedzą o tym. Dziekan Degbert jest moim bratem.

      – To nie powinno mieć znaczenia!

      – To wy tak myślicie.

      Aldred był zbyt rozeźlony, żeby kontynuować tę rozmowę – ten człowiek napawał go odrazą. W obawie że straci panowanie nad sobą, wyszedł na zewnątrz i ruszył brzegiem rzeki z nadzieją, że w czasie przechadzki nieco ochłonie.

      Na końcu pola uprawnego zobaczył chatę i stodołę. Oba budynki były stare i wielokrotnie naprawiane. Przed domem siedziało trzech młodych mężczyzn i starsza kobieta – niechybnie rodzina bez ojca. Ociągał się z podejściem, w obawie że wszyscy mieszkańcy Dreng’s Ferry są tacy jak karczmarz. Zamierzał zawrócić, kiedy jeden z młodzików pomachał do niego radośnie.

      Skoro tak witali nieznajomych, może nie byli jednak tacy źli.

      Aldred zaczął wspinać się zboczem w stronę chaty. Ci ludzie najwyraźniej nie mieli mebli, bo spożywali wieczorny posiłek, siedząc na ziemi. Chłopcy nie byli wysocy, lecz mieli szerokie bary i potężne klatki piersiowe. Ich matka wyglądała na zmęczoną kobietę, lecz sprawiała wrażenie stanowczej. Twarze mieli wymizerowane, jakby niewiele jedli. Towarzyszył im brązowo-biały pies, równie chudy jak oni.

      Pierwsza odezwała się kobieta.

      – Jeśli chcecie, usiądźcie z nami i rozprostujcie nogi. Jestem Mildred – przedstawiła się, po czym wskazała na synów, od najstarszego do najmłodszego. – A to Erman, Eadbald i Edgar. Nasza wieczerza jest skromna, lecz chętnie się nią podzielimy.

      Posiłek istotnie był skromny. Mieli bochenek chleba i duży kociołek gotowanych leśnych warzyw, prawdopodobnie sałaty, cebuli, pietruszki i dzikiego czosnku. Aldred nie dostrzegł żadnych kawałków mięsa. Nic dziwnego, że nie obrastali tłuszczem. Był głodny, nie mógł jednak odbierać strawy tym biedakom, odmówił więc grzecznie.

      – Pachnie kusząco – rzekł – ale nie jestem głodny. Poza tym mnisi muszą wystrzegać się grzechu obżarstwa. Posiedzę jednak z wami. Dziękuję za ciepłe powitanie. – Usiadł na ziemi, co mnisi robili rzadko mimo składanych ślubów. Jest bieda, pomyślał, i jest prawdziwe ubóstwo. – Trawa prawie nadaje się do żęcia – zagadnął. – Siana w tym roku będzie pod dostatkiem.

      – Nie byłam pewna, czy coś z tego będzie, bo ziemia nad rzeką jest dość bagnista – odparła Mildred. – Na szczęście słońce ją osuszyło. Mam nadzieję, że co roku będzie tak samo.

      – A zatem jesteście tu nowi?

      –

Скачать книгу