NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett страница 31
Hrabia z żoną postanowili odprowadzić Wilwulfa na nabrzeże. Towarzysząca im Ragna czuła się jak duch – nic nie mówiła i podążała za tłumem niezauważana przez nikogo. Córka burmistrza, dziewczyna w jej wieku, zobaczyła ją i zawołała:
– Piękny dzień!
Ragna nie odpowiedziała.
Na brzegu ludzie Wilwulfa zakasali tuniki i gotowali się do wejścia na łódź. On, uśmiechnięty, odwrócił się do rodziny hrabiego. Teraz na pewno powie: „Chcę poślubić Ragnę”.
Pokłonił się jednak tylko Hubertowi, Genevieve, Richardowi, a na końcu Ragnie. Ujął w dłonie jej ręce i niezgrabną francuszczyzną powiedział:
– Dziękuję za twoją uprzejmość.
Po tych słowach odwrócił się i rozchlapując wodę, wszedł na płyciznę, po czym wspiął się na pokład.
Nie wiedziała, jak zareagować.
Żeglarze odwiązali liny. Ragna nie wierzyła własnym oczom. To musiał być koszmar, z którego niebawem się obudzi. Załoga rozwinęła żagiel. Płótno załopotało przez chwilę, a potem, wypełnione wiatrem, wydęło się. Łódź nabierała prędkości.
Oparty o reling Wilwulf jeden jedyny raz pomachał na pożegnanie i odwrócił się.
ROZDZIAŁ 5
Koniec lipca 997
Jadąc przez lasy w letnie popołudnie i obserwując tańczące na ubitej ziemi słoneczne plamy, brat Aldred na cały głos wyśpiewywał hymny pochwalne. W przerwach rozmawiał ze swoim kucem Dyzmą, pytając go, jak podobała mu się ostatnia pieśń i co jeszcze chciałby usłyszeć.
Od Shiring dzieliło go kilka dni drogi i czuł, że wraca do domu w blasku chwały. Jego życiową misją było krzewienie wiedzy i zrozumienia tam, gdzie do tej pory królowała ślepa niewiedza. Osiem nowych ksiąg, które spoczywały w skrzynce przytroczonej do grzbietu Dyzmy, spisanych na pergaminie i pięknie zdobionych, miało stać się skromnym fundamentem wielkiego projektu. Aldred marzył o tym, by przekształcić opactwo w Shiring w wielkie centrum nauki ze skryptorium godnym konkurować z tym w Jumièges, dużą biblioteką i szkołą, w której synowie możnych będą uczyć się czytać, liczyć i sławić Boga.
Na razie opactwo było dalekie od ideału. Przełożeni Aldreda nie podzielali jego ambicji. Opat Osmund był życzliwy, lecz leniwy. Był dobry dla Aldreda i szybko go awansował, choć zrobił to głównie dlatego, że wiedział, iż jeśli powierzy młodemu mnichowi jakieś zadanie, ten na pewno je wykona, on zaś będzie miał spokojną głowę. Osmund godził się na wszystko, co nie wymagało od niego żadnej pracy. Bardziej uparty był skarbnik Hildred, który sprzeciwiał się wszystkiemu, co wiązało się z wydatkami, jak gdyby misją klasztoru nie było krzewienie wiedzy i Bożego słowa, lecz oszczędzanie.
Być może obaj zostali zesłani przez Boga, by nauczyć Aldreda cierpliwości.
Jeśli chodzi o poglądy, Aldred nie był jednak sam. Wśród mnichów od dawna panowało przekonanie, że należy zreformować dawne instytucje trawione lenistwem i brakiem umiaru. W Winchesterze, Worcesterze i Canterbury powstawało wiele pięknych nowych manuskryptów. Tymczasem opactwo w Shiring najwyraźniej nie zamierzało się rozwijać.
Aldred zaśpiewał:
Oddajmy cześć strażnikowi niebios
Twórcy wszelkiej chwały…
Nagle zatrzymał się, bo na ścieżce przed nim pojawił się człowiek.
Nie miał pojęcia, skąd się tam wziął. Miał brudne bose stopy, na głowie zardzewiały żelazny hełm, który zakrywał większość jego twarzy, i odziany był w łachmany. Zakrwawiona szmata na jego ramieniu zdradzała niedawną ranę. Stał na środku drogi, blokując przejście. Mógł być biednym bezdomnym żebrakiem, choć bardziej przypominał banitę.
Aldred poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Nie powinien podróżować sam. Lecz rankiem w karczmie w Mudeford Crossing nie było nikogo, kto szedłby w te strony, uległ więc niecierpliwości i wyruszył sam, zamiast zaczekać dzień lub dwa na większą kompanię.
Teraz się zatrzymał. Wiedział, że w takich sytuacjach nie należy okazywać strachu, tak jak wtedy, gdy człowiek natknie się na zdziczałego psa.
– Niech cię Bóg błogosławi, mój synu – rzekł, siląc się na spokój.
Mężczyzna odpowiedział schrypniętym głosem i Aldredowi przyszło do głowy, że być może próbuje ukryć jego prawdziwe brzmienie.
– Z jakiego zakonu jesteś? – spytał nieznajomy.
Włosy Aldreda z tonsurą wygoloną na czubku głowy zdradzały, że jest sługą Bożym, to jednak mogło oznaczać wszystko – od niskiego rangą akolity w górę.
– Jestem mnichem z opactwa w Shiring.
– Podróżujesz sam? Nie boisz się, że cię okradną?
Aldred bał się, że go zamordują.
– Nikt nie może mnie okraść – odparł z udawaną pewnością siebie – ponieważ nic nie mam.
– Prócz tej skrzynki.
– Nie jest moja. Należy do Boga. Oczywiście głupiec mógłby okraść Boga i skazać swoją duszę na wieczne potępienie.
Brat Aldred zobaczył drugiego mężczyznę na wpół ukrytego za krzakami. Nawet gdyby musiał się bronić, nie poradzi sobie z dwoma przeciwnikami.
– Co jest w tej skrzynce? – zapytał zbir.
– Osiem świętych ksiąg.
– A zatem są cenne.
Aldred wyobraził sobie, jak ten człowiek puka do drzwi klasztoru i proponuje, że sprzeda księgi. Wychłostano by go, a księgi skonfiskowano.
– Może dla kogoś, kto mógłby je sprzedać, nie wzbudzając podejrzeń – odparł. – Jesteś głodny, mój synu? Chcesz trochę chleba?
Mężczyzna zawahał się i odparł wyzywająco:
– Nie trza mi chleba, lecz pieniędzy.
Wahanie w jego głosie podpowiedziało Aldredowi, że nieznajomy jest głodny i może przystać na jedzenie.
– Nie mam pieniędzy, które mógłbym ci dać. – Poniekąd była to prawda: monety w jego sakiewce należały do opactwa Shiring.
Tamten najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć, zaskoczony niespodziewanym obrotem rozmowy.