Usterka na skraju galaktyki. Etgar Keret
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Usterka na skraju galaktyki - Etgar Keret страница 2
Publiczność wyglądała na bardzo szczęśliwą. Oklaskiwała klaunów, którzy wpychali mnie w gardziel armaty, a wysoki klaun z kwiatkiem psikającym wodą zapytał mnie na chwilę przed podpaleniem lontu:
– Jesteś pewny, że chcesz to zrobić? To ostatnia okazja, żeby się wycofać.
Kiwnąłem głową, a on powiedział:
– Wiesz, że Isztwan, poprzednia kula armatnia, leży w tej chwili w szpitalu z dwunastoma złamanymi żebrami?
– Nie – zaprzeczyłem. – On jest tylko trochę pijany. Śpi teraz w swoim karawanie.
– Niech ci będzie – westchnął klaun z psikającym kwiatkiem i zapalił zapałkę.
Po wszystkim muszę przyznać, że kąt ustawienia armaty był nie dość ostry. Zamiast trafić w cel, poszybowałem w górę, wybiłem dziurę w poszyciu rozpiętego namiotu i poleciałem dalej ku niebu, wysoko-wysoko, trochę poniżej pokrywającej je zasłony czarnych chmur. Leciałem nad opuszczonym kinem samochodowym, w którym kiedyś z Odalią oglądaliśmy filmy; nad ogródkiem zabaw, gdzie właściciele strzyżonych psów krążyli z szeleszczącymi plastikowymi torebkami, a wśród nich także mały Maks, grający akurat w piłkę, który spojrzał w górę, kiedy nad nim przelatywałem, uśmiechnął się i pomachał mi; nad ulicą Hayarkon, na obrzeżach której, za wiatą śmietnikową ambasady amerykańskiej, zobaczyłem Tigera, mojego tłustego kota usiłującego złapać gołębia. Parę chwil później wylądowałem w wodzie i garstka ludzi stała na brzegu, bijąc mi brawo, a gdy wyszedłem z wody, młoda dziewczyna z piercingiem w nosie z uśmiechem podała mi swój ręcznik.
Kiedy w ciągle jeszcze mokrym ubraniu dotarłem z powrotem na teren cyrku, wszystko wokół było pogrążone w ciemności. Namiot był pusty, a pośrodku, obok armaty, z której mnie wystrzelono, siedział Izio i liczył pieniądze w kasie.
– Nie trafiłeś do celu – gderał. – I nie wróciłeś do ukłonów, jak się umawialiśmy. Obcinam ci za to czterysta szekli.
Podał mi kilka pogniecionych banknotów, a kiedy połapał się, że ich nie biorę, utkwił we mnie twarde wschodnioeuropejskie spojrzenie i powiedział:
– Co wolisz, facet, wziąć te pieniądze, czy kłócić się ze mną?
– Zostaw sobie te pieniądze. – Mrugnąłem do niego i ruszyłem w stronę lufy armatniej. – Chodź, zrób grzeczność przyjacielowi i wystrzel mnie znowu.
Nie rób tego!
Pit-Pit dostrzega go pierwszy. Jesteśmy w drodze do parku, żeby pograć w piłkę, kiedy nagle mówi:
– Tato, zobacz!
Szyja odchylona do tyłu i oczy zmrużone do szparek skierowane sporo nade mną i jeszcze zanim zdążę wyobrazić sobie statek kosmiczny obcych albo fortepian, który zaraz spadnie nam na głowy, już czuję w brzuchu, że coś naprawdę niedobrego tu się dzieje. Ale kiedy obracam głowę w kierunku, gdzie patrzy Pit-Pit, widzę tylko czteropiętrowy budynek pokryty cały graffiti i skrzynkami klimatyzatorów, jakby cierpiał na jakąś chorobę skórną. Słońce stojące akurat nad nim trochę mnie oślepia, ale nie zdążyłem jeszcze poprawić kąta patrzenia, a już słyszę, jak Pit-Pit mówi:
– On chce pofrunąć.
Teraz zauważam postać człowieka w białej koszuli z kołnierzykiem; stoi na balustradzie dachu i patrzy w dół, prosto na mnie, i słyszę Pit-Pita szepczącego za mną.
– To Superman?
I zamiast mu odpowiedzieć, krzyczę do człowieka:
– Nie rób tego!
Człowiek tylko wpatruje się we mnie. Znowu krzyczę:
– Nie rób tego, proszę! Cokolwiek cię tam zaniosło, na pewno wydaje ci się czymś, czego nie można rozwiązać, ale żebyś wiedział, że można. Jeśli teraz skoczysz i odejdziesz stąd z takim poczuciem, że nie ma wyjścia, to to będzie twoje ostatnie wspomnienie w życiu. Nie rodzina, nie miłość, tylko klęska. Ale jeśli zostaniesz, przysięgam ci na wszystko, co mam najdroższego, że całe to cierpienie i rozpacz zaczną się rozpływać i za kilka lat od dzisiaj wszystko, co z nich zostanie, będzie jakąś śmieszną historią, którą opowiesz ludziom przy piwie, historią o tym, jak chciałeś kiedyś skoczyć z dachu i jeden facet, co stał na dole, krzyczał do ciebie…
– Co? – człowiek na dachu krzyczy do mnie w odpowiedzi i pokazuje na swoje ucho. Widocznie nie słyszy mnie z powodu hałasu z ulicy. Albo może nie z powodu hałasu, bo ja słyszę jego „co” doskonale. Może po prostu nie słyszy. Może ma kłopoty ze słuchem. Pit-Pit, który przytula się teraz do moich bioder, nie dając rady całkiem ich objąć, jakbym był jakimś olbrzymim baobabem, krzyczy do człowieka:
– Masz supermoc?
Człowiek znowu wskazuje na swoje ucho, jakby nie dosłyszał, i krzyczy:
– Mam dosyć! Dosyć! Ile można?
A Pit-Pit mu odkrzykuje:
– Pofruń wreszcie! No! Leć!
A ja wpadam w to napięcie, które pojawia się zawsze kiedy wiesz, że wszystko zależy od ciebie.
W pracy mam tego mnóstwo. Z rodziną też, ale mniej. Jak wtedy na drodze do parku Sachne, kiedy spróbowałem zahamować i koła się zablokowały. Samochód wpadł w poślizg i powiedziałem sobie „albo to rozwiążesz, albo to koniec”. Tamtym razem, w Sachne, nie udało mi się tego rozwiązać i był poważny wypadek. Liat, jedyna, która nie miała zapiętych pasów, zginęła, a ja zostałem sam z dziećmi. Pit-Pit miał wtedy dwa lata i ledwo potrafił coś powiedzieć, ale Noam nie przestawał mnie pytać: „Kiedy mama wróci? Kiedy mama wróci?”. A mówię o okresie dawno po pogrzebie. Miał wtedy osiem lat, a to jest wiek, kiedy możesz już zrozumieć, że ktoś umarł, ale on nie przestawał pytać. A ja, który i bez tych denerwujących pytań wiedziałem, że to wszystko stało się przeze mnie, chciałem już skończyć ze wszystkim. Dokładnie jak człowiek na dachu. Ale wyszedłem z tego. I proszę – dzisiaj chodzę bez kul, mieszkam z Simoną, jestem dobrym ojcem. I wszystko to chcę powiedzieć człowiekowi na dachu, powiedzieć mu, że dokładnie wiem, co on teraz czuje, ale jeśli nie rozsmaruje się jak pizza na chodniku, jemu również to minie. Z całą odpowiedzialnością. Nie ma na tej błękitnej planecie człowieka, który był niżej, niż ja byłem. On po prostu musi zejść stamtąd i dać sobie tydzień. Miesiąc. Nawet rok, jeśli trzeba.
Ale jak powiedzieć to komuś na wpół głuchemu? A tymczasem Pit-Pit ciągnie mnie za rękę i mówi:
– On nie ma zamiaru dzisiaj fruwać. Chodź, tato, chodź pójdziemy do parku, zanim będzie ciemno.
Ale ja tkwię dalej i krzyczę z całej siły:
– Ludzie cały czas umierają, jak muchy, i nie potrzebują zabijać się sami. Nie rób tego! Proszę, nie rób tego!
A człowiek na dachu kiwa głową,