.

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу - страница 3

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
 -

Скачать книгу

nie powinno tego widzieć.

      A Pit-Pit obok mnie krzyczy:

      – Ja tak! Ja tak! No, poleć już, zanim będzie ciemno!

      Jest grudzień, rzeczywiście ściemnia się wcześnie. Jeśli skoczy – to też spadnie na moje sumienie. Irena, psycholożka z przychodni Macabi, znów popatrzy na mnie tym swoim spojrzeniem po-tobie-idę-do-domu i powie: „To nie twoja wina. Musisz to sobie dobrze zakodować”. A ja kiwnę głową, bo będę wiedział, że za dwie minuty terapia się zakończy, a ona musi zabrać córkę ze żłobka, ale to niczego nie zmieni, bo tego półgłuchego też będę musiał taszczyć na plecach, obok Liat i szklanego oka Noama. Muszę go uratować.

      – Czekaj tam na mnie! – wrzeszczę do niego z całych sił. – Chwila! Wchodzę do ciebie porozmawiać!

      A on krzyczy do mnie z góry:

      – Nie mogę bez niej! Nie mogę!

      – Chwila – odkrzykuję i mówię do Pit-Pita:

      – Chodź, skarbie, chodź, wejdziemy na dach.

      A Pit-Pit robi głową takie milutkie „nie”, jakie zawsze robi, kiedy ma zamiar wypić mi krew, i mówi:

      – Jeśli on pofrunie, zobaczymy lepiej stąd.

      – On nie pofrunie – tłumaczę mu. – Nie, nie dzisiaj. Chodź pójdziemy, tylko na chwilę, tata musi temu panu coś powiedzieć.

      – To krzyknij mu stąd – upiera się Pit-Pit.

      Jego rączka wyślizguje się z mojej dłoni, a on kładzie się na chodniku, tak jak to uwielbia robić Simonie i mnie w centrum handlowym.

      – Wyścigi w biegu na dach – proponuję. – Jeśli dobiegniemy jednym ciągiem, bez zatrzymywania, tata i Pit-Pit dostaną w nagrodę lody.

      – Teraz lody – wyje Pit-Pit i turla się po chodniku. – Teraz!

      Nie mam czasu na te głupstwa. Biorę go na ręce. Wije się i wrzeszczy, ale ignoruję to i zaczynam biec w stronę budynku.

      – Co się stało dziecku? – słyszę człowieka krzyczącego z góry. Nie odpowiadam, tylko wskakuję na klatkę schodową. Może teraz ciekawość go zatrzyma. Może dzięki niej nie skoczy i zaczeka na mnie.

      Dzieciak swoje waży, ciężko wejść po tych wszystkich schodach, kiedy trzymasz na rękach pięcioipółletnie dziecko, zwłaszcza jeśli to dziecko niezainteresowane wchodzeniem. Na trzecim piętrze brakuje mi już tchu. Ruda gruba sąsiadka otwiera drzwi na szerokość szparki i pyta, kogo szukam, widocznie usłyszała wrzaski Pit-Pita, ale nie zwracam na nią uwagi i dalej wspinam się po schodach. Nawet gdybym chciał jej coś odpowiedzieć, nie mam dość powietrza w płucach.

      – Na górze nikt nie mieszka – krzyczy za mną. – To tylko dach.

      I kiedy mówi „dach”, jej piskliwy głos się załamuje, a Pit-Pit odkrzykuje jej głosem pełnym łez:

      – Teraz lody! Teraz!

      Brak mi wolnej ręki, żeby popchnąć obdrapane drzwi, które powinny prowadzić na zewnątrz, bo ręce mam pełne Pit-Pita, a on nie przestaje się wyrywać, więc kopię w nie z całej siły. Dach jest pusty. Człowieka, który przed chwilą stał na balustradzie, już tam nie ma. Nie poczekał na nas. Nie poczekał, żeby wyjaśnić, dlaczego dziecko wrzeszczy.

      – Pofrunął – wyje Pit-Pit na moich rękach. – Pofrunął i przez ciebie nic nie widzieliśmy! Przez ciebie!

      Zaczynam zbliżać się do barierki. Być może się cofnął i wrócił do budynku – usiłuję sobie wmawiać. Ale nie wierzę. Wiem, że tam jest, na dole, rozciągnięty na chodniku w dziwnej pozycji. Wiem i mam na rękach dziecko, któremu nie wolno tego zobaczyć, po prostu nie wolno, bo to trauma na całe życie, a ma już jedną, nie potrzebuje kolejnej, ale nogi prowadzą mnie na skraj dachu. To jak drapanie rany, jak zamówienie jeszcze szklaneczki Chivasa, kiedy wiesz, że już wypiłeś za dużo, jak prowadzenie samochodu, kiedy wiesz, że jesteś zmęczony, tak bardzo zmęczony. Gdy już rzeczywiście podchodzimy do krawędzi dachu i zaczyna się czuć wysokość, Pit-Pit cichnie, a ja mogę usłyszeć nasze dyszenie oraz syreny karetek z daleka, jakby mi mówiły: „Po co ci? Po co ci widzieć? Myślisz, że to coś zmieni?”. I nagle słyszę z tyłu wysoki rozkazujący głos rudej sąsiadki:

      – Zostaw go!

      Odwracam się do niej, nie bardzo rozumiejąc, czego ode mnie chce.

      – Zostaw mnie! – Pit-Pit też krzyczy. Kiedy ktoś obcy się wtrąca, zawsze go to podnieca.

      – To tylko dziecko – ruda dalej mówi, ale jej głos w jednej chwili robi się jakby pęknięty i miękki. Jest na skraju łez. Dźwięk syren coraz bardziej się zbliża i ruda zaczyna iść w moją stronę. – Wiem, że cierpisz – mówi. – Wiem, że wszystko jest trudne. Wiem. Wierz mi.

      W jej głosie słychać tyle bólu, że nawet Pit-Pit przestaje się trzepotać i wpatruje się w nią zahipnotyzowany.

      – Spójrz na mnie – szepcze. – Spójrz. Gruba, samotna. Ja też miałam kiedyś dziecko. Wiesz, co to jest, jak ci dziecko odchodzi? Czy ty w ogóle rozumiesz, co masz zamiar zrobić? – Pit-Pit nadal jest w moich ramionach i mocno, mocno się do mnie przytula. – Spójrz, jakie słodkie dziecko – ciągnie, jest już blisko nas, jej szeroka dłoń gładzi włosy Pit-Pita.

      – Był tutaj pan – mówi Pit-Pit i wlepia w nią swoje piękne brązowe oczy, oczy Liat. – Był tutaj pan, ale teraz pofrunął. I przez tatę nie zobaczyliśmy.

      Syreny zatrzymały się dokładnie pod nami. Daję jeszcze krok w stronę barierki i spocona dłoń rudej chwyta moją.

      – Nie rób tego – mówi. – Proszę, nie rób tego.

      Pit-Pit dostaje kulkę waniliową w plastikowym pucharku. Ja biorę pistacjowe z czekoladowym czipsem w waflu. Ruda prosi o koktajl czekoladowy. Wszystkie stoliki w lodziarni są zabrudzone, więc próbuję oczyścić dla nas jeden serwetką. Pit-Pit upiera się, żeby spróbować koktajlu czekoladowego, i ona mu pozwala. Ona też ma na imię Liat. To częste imię. Nic nie wie o Liat, o wypadku, nie wie nic. Ja o niej też nie. Poza tym, że straciła dziecko. Kiedy wyszliśmy z budynku, akurat włożyli ciało tamtego człowieka do karetki. Szczęśliwie było już przykryte białym prześcieradłem, o jeden obraz ciała mniej w głowie. Lody dla mnie za słodkie, ale Pit-Pit i sąsiadka wyglądają na zadowolonych. Pit-Pit trzyma swój plastikowy pucharek w jednej ręce, a drugą wyciąga w stronę koktajlu czekoladowego rudej. Zawsze to robi, nie wiem dlaczego, przecież ma już w ręku lody, dlaczego chce jeszcze? Otwieram usta, żeby go otrzeźwić, ale ruda daje mi znak, że w porządku, i podaje mu prawie pusty kubek swojego koktajlu. Jej syn umarł, moja żona umarła, człowiek z dachu umarł.

      – Zobacz, jaki on rozkoszny – szepcze, podczas gdy Pit-Pit wytęża wszystkie siły, żeby wyciągnąć ostatnią kroplę z dna jej jednorazowego kubeczka.

      Jest rzeczywiście rozkoszny.

      Tam gdzie rośnie zioło

      W kawiarni blisko mojego domu jest urocza kelnerka. Oren, który pracuje w kuchni,

Скачать книгу