Kroków siedem do końca. Piotr Lipiński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kroków siedem do końca - Piotr Lipiński страница 13
Henryk Piecuch dał mi nie tylko dokument, ale też numer telefonu do bohatera swojej książki, czyli Władysława Pożogi.
Zadzwoniłem:
– Panie generale, chciałbym pomówić o operacji związanej z V Komendą.
– Ja się już wyłączyłem. Skąd pan wie o operacji?
– Z książki.
– Wiele się zmieniło, ja się wyłączyłem.
– Dlaczego? Kto był „Kosem”?
Nie odpowiedział. Na emeryturze generałowi widocznie nie zależało już na rozgłosie.
Chociaż w wywiadzie do książki Siedem rozmów…, opowiadając o operacji przeciw WiN, używał zaimka „my”, w rzeczywistości wydarzenia znał tylko z akt. Jego udział ograniczył się do aresztowania we Wrocławiu jednego WiN-owca. Pożoga był w jego willi sublokatorem.
Sieńki „Wiktora” nigdy nie spotkał. Podejrzewałem jednak, że zetknął się z Kowalskim „Kosem”, choć nie chciał mi o tym powiedzieć. Może zależało mu właśnie na tym, abym się nie dowiedział, co stało się z tym człowiekiem.
4
Amerykański dwusilnikowy transportowiec o kolorze stalowym wleciał nad stalinowską Polskę na niespełna godzinę. Przekroczył granicę morską dokładnie o 22.53. Był 4 listopada 1952 roku.
Samolot unosił się w powietrzu już nieco ponad dwie godziny. Cały czas śledził go radar z zachodnich Niemiec, a akcją dowodził amerykański generał. Maszyna wystartowała z okolic Frankfurtu nad Menem.
Załoga składała się z sześciu Polaków w mundurach amerykańskich oficerów. Podczas lotu większość czasu przesiedzieli w kabinie razem z dwoma pilotami, odzianymi w podniszczone kombinezony. Jeden z członków załogi, najbardziej sympatyczny, zaciągał po lwowsku.
Jednak nie załoga była najważniejsza na pokładzie, ale pasażerowie, których transportowała: Dionizy Sosnowski i Stefan Skrzyszowski. Kolejne szkatułki V Komendy, do których trzeba zajrzeć. Obie ukryte w tej o nazwie Józef Maciołek.
Sosnowski i Skrzyszowski byli duchowymi następcami wojennych cichociemnych, szkolonych na Zachodzie polskich konspiratorów, których później zrzucano do okupowanego kraju.
V Komenda potajemnie wyekspediowała ich z Polski na Zachód, a tam w tajnym ośrodku Delegatury przeszkolili ich polscy i niemieccy instruktorzy. Teraz wracali do kraju kontynuować robotę. Lecieli, żeby przekonać Amerykanów o potędze polskiego podziemia.
Dionizy Sosnowski – wzrost 170 centymetrów, włosy ciemny blond, brwi ciemne, oczy piwne, nos długi, głowa mała, szyja długa. Brak blizn i znaków szczególnych. Przyzwyczajenia: pali papierosy. Kawaler. Przyszedł na świat 15 sierpnia 1929 roku.
Dwudziestotrzyletni Sosnowski studiował na warszawskiej Akademii Medycznej i pracował jako wychowawca. W 1951 roku wytypowano go na Zlot Młodzieży w Berlinie. Marzenia miał podobne jak wielu Polaków – chciał uciec na Zachód. Ktoś z V Komendy nawiązał z nim kontakt i zaproponował przerzucenie z Polski przez zieloną granicę do Delegatury Zagranicznej WiN.
Stefan Skrzyszowski – 166 centymetrów wzrostu, głowa okrągła, szyja krótka, włosy ciemny blond, oczy niebieskie, wschodni akcent, znaki szczególne: blizna na szyi z lewej strony. Urodził się 27 grudnia 1911 roku w Złoczowie w województwie tarnopolskim. Jego też do Delegatury wysłał człowiek z V Komendy.
Skrzyszowski i Sosnowski poznali się w ośrodku szkoleniowym w Erzhausen koło Frankfurtu nad Menem.
Samolot, którym teraz wracali do Polski, skradał się pokrętną, długą trasą, więc w kabinie, oprócz pasażerów, były trzy wielkie zasobniki z paliwem, każdy po cztery metry długości. Przy nich siedział mechanik na oko czterdziestoletni, wysoki blondyn z pociągłą, szczupłą twarzą.
Przysypiali. Sosnowski dopiero drugi raz leciał samolotem. Wcześniej z Berlina do Frankfurtu nad Menem, niedługo po tym, jak przedostał się na Zachód. Wnętrze maszyny było puste – goła blacha. Bez żadnego uzbrojenia. Celowo, bo w przypadku wymuszenia lądowania przez myśliwce przechwytujące można by tłumaczyć, że samolot zabłąkał się w powietrzu.
Załoga proponowała skoczkom kanapki i herbatę. Nie mieli jednak apetytu.
Główną taktyką obrony samolotu była ucieczka. Dlatego właśnie zrzutowisko wyznaczono blisko wybrzeża. W razie zagrożenia samolot mógł salwować się odwrotem nad Bałtyk. Wcześniej ustalono, że gdyby maszynę odkryła komunistyczna obrona przeciwlotnicza, desantuje obu spadochroniarzy gdziekolwiek, choćby i na morze. W pogotowiu czekali ratownicy w Szwecji. Gotowe do startu były również myśliwce.
Na wypadek najgorszego – pochwycenia przez bezpiekę po lądowaniu w Polsce – skoczków wyposażono w ampułki z trucizną. Płyn „L”, czyli ciekły kwas pruski, znajdował się w małej szklanej fiolce. Należało wsunąć ją do ust i przegryźć, jednocześnie zaciskając wargi. Zatrzymać oddech na tak długo, jak się uda. Po trzydziestu sekundach człowiek powinien stracić przytomność. Wkrótce potem umrzeć. „Jest spodziewane, że bólu nie będzie” – przewidywano, choć nie gwarantowano.
Ostatnią noc przed lotem skoczkowie spędzili w Mannheim. Zakwaterowani zostali w czteropiętrowym domu z czerwonej cegły. Przywiózł ich mężczyzna używający imienia Józef – na oko dwudziestoparoletni blondyn o naturalnie kręconych włosach, szczupły, dobrze zbudowany. Nocował też z nimi Konrad, Amerykanin polskiego pochodzenia. Wysoki, również blondyn, opanowany. Jeździł wiśniowym chevroletem. To on był głównym opiekunem Skrzyszowskiego i Sosnowskiego.
4 listopada 1952 roku przyjechał po nich amerykański oficer wywiadu „Peter”. Przywiózł rozkaz przerzutu do Polski. Spakowali się i pojechali na amerykańskie lotnisko w Wiesbaden.
Po drodze dostali nowe ubrania, w które przebrali się na postoju. Drelichowe zielone spodnie, kurtki podobne do bluz wojskowych albo koszul noszonych przez Amerykanów. Guziki z gwiazdką w środku, ciemnozielone – na każdym rękawie po dwa, tak, że można go było zapiąć luźno albo mocno wokół ręki. Czapki z cienkiego drelichu, również zielone. Przebierali się zapewne po to, aby strażnicy na lotnisku nie zorientowali się, że przyjeżdżają cywile. Całą misję otaczała ścisła tajemnica.
Na lotnisku w specjalnym magazynie wyekwipowano ich w rynsztunek na drogę. Dostali radiostacje, pistolety parabellum, pasy z zaszytą gotówką, fałszywe dokumenty. Stefan Skrzyszowski stał się Feliksem Zalewskim, Dionizy Sosnowski – Adamem Zagórskim, pracownikiem Ministerstwa Finansów. Obu przygotowano też karty urlopowe, zaświadczenia o zameldowaniu oraz świadectwa szczepienia przeciwko durowi brzusznemu.
Tuż przed godziną dziewiętnastą wsiedli do samolotu. Jeszcze przed startem dopytywali, czy mogą zabrać amerykańskie papierosy. Uznano to za niewłaściwe – porzucone na zrzutowisku okurki mogłyby ich zdekonspirować.
Zamierzano ich desantować już miesiąc wcześniej. Plany pokrzyżowały manewry floty bałtyckiej. Potem, 6 października 1952 roku, Skrzyszowski dotarł już samolotem nad Polskę,