Kroków siedem do końca. Piotr Lipiński

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kroków siedem do końca - Piotr Lipiński страница 10

Автор:
Серия:
Издательство:
Kroków siedem do końca - Piotr Lipiński Reportaż

Скачать книгу

do kwatery potrzebnej w działalności WiN-owskiej. Na wsi ludzie donosili na każdego obcego, który pojawiał się w okolicy. Wszechobecna agentura napawała strachem.

      Kraj oplotła sieć konfidentów. Obezwładniła ludzi kontrolowanych na każdym kroku: w pracy, w domu, na spacerze, w podróży. Ubecja stosowała prowokację. Wciągała ludzi do podziemia, aby potem ich aresztować. Stwarzała atmosferę psychozy, tak żeby ojciec bał się syna, a brat – brata.

      Po wysłuchaniu relacji „Artura” pułkownik Maciołek opowiedział o oczekiwaniach Amerykanów, którzy nalegali, aby antykomunistyczną działalność Polacy prowadzili wspólnie w jednej organizacji. Przeszkadzały temu jednak wewnętrzne waśnie polskich emigrantów. Choćby rywalizacja Mikołajczyka wspieranego przez chłopów z generałem Andersem popieranym przez wojskowych. A pęknięcia sięgały jeszcze głębiej – Anders rywalizował ze sztabem generalnym.

      Skłóceni emigranci czasami – a niektórzy nawet często – topili smutki w alkoholu. Na swoje spotkania zapraszali też „Artura”, bo przecież niedawno dotarł z kraju i potrafił powiedzieć, jak teraz pachną ulice, w co ubierają się dziewczyny. Przy takich okazjach zdarzało mu się rozluźniać konspiracyjny rygor – ale nie tylko przy takich. Raz nawet, wbrew wyraźnym zakazom, wysłał do Polski kartkę pocztową, żeby się o niego nie martwili.

      Trzy tygodnie po tym, jak „Artur” dotarł do Monachium, Józef Maciołek zaprosił go na Wigilię. Znowu w ścisłej tajemnicy.

      Zgodnie z rozkazem kurier poszedł wieczorem pod dom towarowy na Karlsplatz. O dziewiętnastej zajechał tam czarny ford, z którego wysiadł „Ryszard”, znany mu już kierownik kursu dywersyjnego. Wewnątrz czekał Józef Maciołek. Zaciągnęli firanki w oknach auta, aby „Artur” stracił orientację, gdzie się znajdują. Po dziesięciu minutach zatrzymali się pod dwupiętrową willą, ogrodzoną pomalowanymi na zielono drewnianymi sztachetami. Budynek porośnięty był chmielem, otoczenie tonęło w mroku. „Artur”, dobrze wyszkolony konspirator, odruchowo zapamiętywał szczegóły: przy drodze brzoza i dwa świerki. Przy wejściu brak tabliczki z adresem.

      Czuł, że wciąż nie ufają mu w pełni. Nadal starają się ukrywać niektóre sprawy. Choć zaprosili go na Wigilię, to zadbali o to, aby nie potrafił odtworzyć położenia willi. To było inne miejsce niż rezydencja, w której „Artur” rozmawiał z pułkownikiem Maciołkiem.

      Przy stole na parterze czekali już pracownicy Delegatury. Maciołek krótko przemówił, a potem łamał się opłatkiem z innymi. Wieczerzali dwie godziny.

      „Artur” pomyślał, że pewnie spotkali się w siedzibie szkoły dywersji. Czterej młodzi ludzie siedzący przy stole byli prawdopodobnie kursantami, których zamierzano zrzucić na terytorium Polski. Ale oczywiście nie pytał o żadne szczegóły.

      Kilka dni później do tej samej siedziby kursu zawiózł go jeden z instruktorów, „Wojtek” – ale już bez zgody zwierzchników. Co wywołało mały skandal. A wszystko znowu przez alkohol.

      „Artur” zaprzyjaźnił się z „Wojtkiem”. Wieczorami często wypijali butelkę whisky, którą stawiał ten drugi. W sylwestra „Artur” poszedł do „Wojtka” i przyniósł swój alkohol. Kiedy w obu butelkach pokazało się dno, „Artur” pożalił się, że ogarnia go chandra. Niedługo miał wracać do Polski. W razie wpadki groziło mu wahadło, czyli śmierć przez powieszenie. Albo dożywocie. Tu w Monachium nie miał nikogo bliskiego. Żadnej rodziny. Tylko cztery ściany. Plątały się zmieszane z wódką słowa. Na koniec „Artur” powiedział, że wraca do siebie i będzie dalej pił do lustra. Już zmierzał chwiejnie do wyjścia, kiedy „Wojtek” chwycił go za ubranie, po czym zaciągnął na dół do taksówki. Razem pojechali na noworoczną imprezę w tajnym ośrodku. „Artur” właściwie nie powinien tam znowu trafić, bo wszystkich obowiązywała tajemnica. Ale tym razem polskie uczucia zwyciężyły nad amerykańskim rozumem. Chłodnym i beznamiętnym Amerykanom bardzo nie spodobała się polska przyjacielskość. Polakom – przeciwnie. „Artur” wzbudził podziw tych, którzy przygotowywali się do kursu szpiegowskiego. Jednym z nich był Stefan Skrzyszowski, który wcześniej przedostał się z Polski do Niemiec na polecenie oficera WiN – podobnie jak „Artur”.

      „Artur” już wtedy objawiał gawędziarskie talenty, które rozwinęły się w pełni wiele lat później. Za sprawą narracyjnych umiejętności bywał duszą towarzystwa. Barwnie, ze szczegółami opowiadał ludziom z Delegatury o tym, jak wysłano go z misją właśnie do nich, na Zachód.

      Pierwsze latarnie zapalały się nad Marszałkowską, podejmując nierówną walkę z mrokiem zapadającym na głównej ulicy w Warszawie. Chodnikiem do domów spływały tłumy ludzi. Wypluci przez fabryki i urzędy, popychani wskazówkami zegara, który obwieścił koniec dniówki, beznamiętnie mijali „Artura”.

      A on w tej ulewie ludzi wypatrywał jednej kropli. Z myślą o tym nieznanym człowieku wyciągnął z kieszenie umówiony znak: gazetę z naderwanym rogiem.

      Dwie minuty później zobaczył zmierzającego w jego stronę mężczyznę, którego zdecydowany krok zdawał się demonstrować, że właśnie zauważył kogoś znajomego, choć dawno nie widzianego.

      – Skąd ja pana znam? – zapytał, gdy podszedł do „Artura”.

      – Z pensjonatu Albion w Zakopanem – odpowiedział „Artur”.

      – Rzeczywiście, graliśmy tam wielkiego szlema – odpowiedział mężczyzna, który jeszcze chwilę wcześniej był tylko nieznajomym, a teraz już wspólnikiem z konspiracji o pseudonimie „Jot”.

      Złapali taksówkę, która zawiozła ich do Burakowa.

      Mężczyzna zasypał „Artura” pytaniami: Dlaczego się ukrywa, jak dotarł do łącznika? Od kiedy i jak walczy z komunistami? Jakby badał, czy można mu zaufać. Dopiero po tym sondowaniu powiedział:

      – III wojna światowa jest bliska. Ameryka uderzy na Związek Radziecki. Musimy działać ofensywnie.

      „Artur” usłyszał, że wytypowano go jako kuriera, który przez zieloną granicę dostanie się do zachodnich Niemiec z materiałami podziemia, a potem wróci do Polski z instrukcjami na przyszłość.

      – Ale ja przecież jestem tylko pionkiem w organizacji – zdziwił się „Artur”. – Niewiele o niej wiem, a w Niemczech będą mnie wypytywać o szczegóły.

      „Jot” jednak w tym braku świadomości „Artura” upatrywał jego szczególną wartość. Mało kogo z konspiracji znał, więc w razie wpadki nikogo nie mógł wydać. Na misję w Niemczech miał zabrać ze sobą trochę mikrofilmów, a najważniejszych rzeczy nauczyć się na pamięć.

      Spotykali się później wieczorami zawsze w tym samym mieszkaniu i do północy „Artur” wkuwał hasła, kontakty, punkty przerzutowe.

      „Jot” zabronił mu sporządzania notatek, a sam palił nad popielniczką zwinięte w rulon materiały, które już przerobili.

      Dziesięć dni później „Artur” był gotowy. Mieszkanie, w którym spotykał się z „Jotem”, miało pozostać puste do czasu, kiedy „Artur” zamelduje z Niemiec, że szczęśliwie dotarł do celu.

      Koledzy z Delegatury Zagranicznej mogli podejrzewać, że „Arturowi” coś mrocznego leży na duszy. Często spotykali się prywatnie i w rozmowach sprawiał wrażenie kryjącego jakąś tajemnicę. Wreszcie jeden z WiN-owców

Скачать книгу