Kroków siedem do końca. Piotr Lipiński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kroków siedem do końca - Piotr Lipiński страница 8
„Frania” – trasa przez Frankfurt nad Odrą. Kryptonim być może pochodził od Frau Anny Seelig, starszej pani mieszkającej w domu przy Luisenstrasse 2, na drugim piętrze, drzwi po prawej stronie. Przy drzwiach znajdował się dzwonek z rączką do podnoszenia. Po uruchomieniu go – tylko raz – na powitanie należało wypowiedzieć hasło: „Ist Irene zu Hause?”. Prawidłowy odzew brzmiał: „Meine Sie, meine Schwester?”. Ale nie powinno było nikogo zdziwić, jeśli właścicielce mieszkania pomylą się odpowiedzi. Ze względu na podeszły wiek należało ją nazywać babcią i szukać dwu przewodniczek. Pierwsza to dwudziestoletnia Uschi, wnuczka Frau Anny, pracowała w S-Bahn, a druga, dwudziestopięcioletnia Iza, była Polką, która kilka lat wcześniej wyszła za Niemca.
Z kolei punkt w Cedyni nazywano „Schultz”. Główną rolę odgrywał tu rybak Herman Korbe, który wypływał na niemieckie wody, a do polskiego brzegu zbliżał się, gdy usłyszał umówiony sygnał: rzucone do wody kolejno trzy kamienie – przynajmniej na siedemdziesiąt metrów od brzegu, aby marynarz wychwycił uchem ich plusk. Kamienie zalecano owinąć szmatą przymocowaną do kija, to pozwalało miotać je jak najdalej. Rybak, gdy dostrzegał kogoś podejrzanego w okolicy, głośno kaszlał. Przerzucane osoby – najwyżej dwie naraz – kładły się na dnie łodzi. Dalej jechały na rowerach razem z robotnikami zmierzającymi do pracy. Dlatego ubrane były tak jak pracownicy rano – dbano o wszelkie szczegóły.
Innego kanału używano do ekspediowania tajnych przesyłek przy pomocy kolejarzy. Jednym z nich był maszynista pociągu towarowego, który z Frankfurtu nad Odrą jeździł aż do Brześcia przez Poznań i Warszawę. Obsługę rewidowano na trasie, ale w Kutnie pociąg zatrzymywał się i przez kilka godzin uzupełniał węgiel i wodę. Maszynista wówczas wychodził do miasta po jedzenie i mógł zabrać niewielką paczkę ze szpiegowską zawartością. Potem ukrywał ją w węglu.
Delegatura próbowała też wykorzystać konduktorów wagonów sypialnych, bo ci i tak z reguły szmuglowali przez granice nielegalne towary i pieniądze.
„Artur” to już trzecia ważna szkatułka V Komendy.
Pierwszy raz milicja aresztowała go w 1947 roku. Zarzucono mu, zgodnie z ówczesną linią propagandy, „bandycką działalność”.
14 października 1947 roku major Trzepiński, komendant Milicji Obywatelskiej (MO) w Krakowie, zanotował, że „Artur” był jednym z członków „zlikwidowanej ubiegłego roku bandy rabunkowo-terrorystycznej N.S.Z. »Targonia«, którzy na podstawie amnestii zostali zwolnieni, przystępując ponownie do organizowania bandy, z którą dokonali już powyższych napadów planując szeregu innych”. Wspomniane napaści to między innymi napad na kasjerkę firmy futrzarskiej. W sądzie jednak „Arturowi” niczego nie udowodniono. Odzyskał wolność.
Przyczaił się. Poszukał legalnej pracy. Etat gwarantował dokumenty, które odsuwały podejrzenia, że jest „wrogim elementem”. Zatrudnił się na sztandarowej budowie Polski Ludowej – w Nowej Hucie. Ale nie jako robotnik, lecz instruktor. Opisywano go nawet w gazetach.
21 września 1951 roku tygodnik „Budujemy Socjalizm” przedstawiał zakończenie kursu szkolenia zawodowego, fetowane uroczyście w dużej świetlicy na placu budowy Nowej Huty. Podczas akademii absolwentom wręczono świadectwa i nagrody. Gazeta zacytowała „Artura”, który był kierownikiem oddziału szkolenia zawodowego: „Tworząc w ciężkim trudzie gigantyczne zakłady przemysłowe, nie wystarczy nam entuzjazm, ale musimy połączyć go z entuzjazmem opanowania budownictwa, które powstaje w ramach planów budownictwa podstaw socjalizmu w Polsce. Dlatego na plan pierwszy wysunęło się u nas zagadnienie kadr, zdolnych do wykonania poważnych zadań produkcyjnych. Zagadnienie to stało się tym bardziej ważne, że ogromna większość robotników Nowej Huty składała się z okolicznych chłopów oraz młodzieży wiejskiej, która niejednokrotnie po raz pierwszy zetknęła się z podobna robotą”.
„Artur” ciągnął: „Spójrzmy na sylwetki tych ludzi […], którym dziś szkolenie zawodowe dało w rękę twórczy zawód, a którzy przyszli do nas ze wsi, wszelkiej nędzy czy też z gospodarstwa karłowatego. Do takich należy m.in. Anna Nawracaj, córka małorolnego chłopa, która przybywszy do Nowej Huty, pracowała jako sprzątaczka w dziale produkcji. Dziś, po ukończeniu kursu, pracuje jako pełnokwalifikowany pomocnik maszynisty. Kol. Bolesław Płaszczak – po skończeniu kursu pracuje na parowozie. Jest również członkiem młodzieżowej drużyny, która podjęła zobowiązanie przejechania 80 tysięcy km parowozem bez remontu”.
I zakończył: „Dzień dzisiejszy […], w którym ponad 100 pełnokwalifikowanych absolwentów kursów otrzymuje świadectwa ukończenia nauki, jest za tym dniem dla nas szczególnie ważnym i uroczystym. Wierzymy, że osiągnięte przez was przodujące wyniki w nauce poprzecie obecnie przodującymi wynikami w pracy”.
Ale już niedługo „Artura” uznano za szkodnika.
Wtedy właśnie konspiracyjny szef – jego prawdziwe nazwisko i wojenne dzieje w Armii Krajowej „Artur” poznał dopiero kilka lat później, już po całej operacji – powierzył mu trudne zadanie: wyjazd kurierski na Zachód. Poinformowanie Delegatury Zagranicznej WiN i Amerykanów o sytuacji w kraju oraz nastrojach w podziemiu. I tu zaczęła się historia misji w Niemczech.
„Artur” zniknął. Jakiś pracownik działu kadr wystukiwał na maszynie do pisania kolejne monity. W Krakowie i Nowej Hucie podejrzewano, że uciekł z obawy przed aresztowaniem. Wreszcie 18 grudnia 1951 roku wysłano mu wypowiedzenie z pracy.
„Artur” nie pojawiał się też w domu, na którego adres kierowano wszystkie upomnienia. Żonie – zakochali się w sobie, pracując w Nowej Hucie – ludzie pewnie współczuli. Kiedy ktoś pytał, co się stało z mężem, odpowiadała, że chyba uciekł do innej kobiety. Tak jej polecono przed misją – gdyby ktokolwiek go szukał: zakład pracy, znajomi, milicja, niech mówi, że ją porzucił.
Z mieszkania wdowy Seelig „Artura” zawieziono na lotnisko Tempelhof. Tam czekał na niego mężczyzna posługujący się tylko językiem angielskim: Bill Piter. Pracował w amerykańskim wywiadzie, imię i nazwisko było więc pewnie zmyślone. Spotkali się przed głównym gmachem, tuż przy pomniku amerykańskich lotników, którzy zginęli podczas blokady Berlina. Piter zaprowadził „Artura” do amerykańskiego samolotu wojskowego z samymi Amerykanami na pokładzie. Polecieli do Frankfurtu nad Menem.
Po wylądowaniu nikt ich nie kontrolował. „Artura” zapakowano do cadillaca, który pojechał autostradą do Monachium. Amerykański kierowca próbował z nim rozmawiać, ale nie znał ani polskiego, ani francuskiego, więc jego wysiłki spełzły na niczym.
W Monachium krążyli bez celu po mieście pół godziny. Kierowca najwyraźniej oczekiwał na ustaloną przez kogoś porę. Wreszcie zajechali pod Café Stadt Wien.
Tu wreszcie pierwszy Polak! W kawiarni na „Artura” czekał Edward Kuligowski, zastępca Józefa Maciołka w Delegaturze. Niestety kurier nie poczuł polskiej wylewności. Przeciwnie. Cały czas zdawało mu się, że pracownicy Delegatury na razie badają go, nie ufają mu w pełni. Przez kolejne dni „Artur” spotykał się z Kuligowskim tylko w kawiarniach albo w niewielkiej willi, w której mieszkała rodzina folksdojcza zbiegłego z Polski.
Na razie nie było nawet mowy o spotkaniu z Józefem Maciołkiem.
A przecież na tym polegało jego najważniejsze zadanie. Miał opowiedzieć mu o sile WiN w Polsce i przyjąć od niego wskazówki Delegatury.
Wreszcie Kuligowski polecił „Arturowi” przyjść