Kroków siedem do końca. Piotr Lipiński

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kroków siedem do końca - Piotr Lipiński страница 4

Автор:
Серия:
Издательство:
Kroków siedem do końca - Piotr Lipiński Reportaż

Скачать книгу

sprawy przekazał nam Urząd Ochrony Państwa, ale odtajnił je tylko na potrzeby śledztwa – wyjaśnił. – Nie możemy ich udostępniać.

      Nikomu w Komisji nie wolno więc było zdradzić mi nowych nazwisk „Wiktora” i „Kosa”. Ani nawet powiedzieć, czy żyją.

      To wszystko, co teraz wydaje się oczywiste, wówczas jeszcze takie nie było. „Białe plamy” – tak nazywano te wydarzenia w historii, o których nie wspominała jej komunistyczna wersja. Mord w Katyniu, pakt Ribbentrop–Mołotow, proces szesnastu… Zeskrobywaniem tych plam, odsłanianiem tego, co się pod nimi kryło, zajęli się nie tylko zawodowi historycy. Książki pisali też często pasjonaci, którzy nie odróżniali prawdy od kłamstwa. „Białe plamy” szybko stały się „czarnymi plamami”. Papierowa historia pozostała papierowa – pozbawiona odcieni szarości, które dominują w życiu.

      Wtedy nie poznałem więc zbyt wielu materiałów dotyczących V Komendy. Nieco ponad setkę stron zdobyłem z prywatnych źródeł, związanych z komunistycznymi tajnymi służbami. Do archiwów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW) i Urzędu Ochrony Państwa (UOP), prawnych następców komunistycznego aparatu represji, w zasadzie nie miałem żadnego dostępu. Wszystko nadal pozostawało tajne. Albo zagrzebane w jakimś kącie. Archiwiści sami nie do końca wiedzieli, nad czym trzymają pieczę. W MSW i UOP pojawili się nowi ludzie z pokolenia Solidarności, którzy nagle znaleźli się na nieznanym terytorium. Z trudem orientowali się, gdzie czego szukać.

      Ale wtedy żyli jeszcze tacy, których można było zapytać o wydarzenia sprzed lat. Ci związani w latach stalinizmu z Urzędem Bezpieczeństwa rzadko zgadzali się na rozmowę. Byłem reporterem „Gazety Wyborczej” – dla nich wcieleniem wszystkiego, co przeklęte. Pozwalali nagrywać nasze rozmowy, bo zwykle zastrzegałem, że magnetofon to tylko rodzaj notatnika. Że ich głosy nie pojawią się w radiu ani w telewizji, a pozostaną jak słowa zapisane w zeszycie. Jeśli już godzili się na spotkanie, to miałem wrażenie, że chcą nie tyle opowiedzieć mi swoją historię, ile wybadać, czego sam już się o nich dowiedziałem. Toczyli swoją grę, którą zaczęli kilkadziesiąt lat wcześniej. Może już nie potrafili inaczej. W ich życiu nastąpił nagły zwrot. Zaczynano rozliczenia ze stalinizmem. Każdy ubek obawiał się ławy oskarżonych.

      Z czasem dokumenty stawały się bardziej dostępne. Nagle jakiś archiwista znajdował dla mnie kilka stron, które otwierały kolejną historię. Wracałem więc do tych samych ludzi z nowymi pytaniami. Odkryłem bowiem, że muszę ich przyciskać faktami. Sami z siebie ujawniali mi niewiele.

      Aż wreszcie zalała mnie powódź dokumentów. Kiedy archiwalne papiery trafiły do Instytutu Pamięci Narodowej, zorientowałem się, że ubecy poświęcili V Komendzie dziesiątki tysięcy stron swoich raportów, protokołów przesłuchań, opracowań. Po przeczytaniu ich mógłbym wielu bohaterom i antybohaterom tej historii zadać mnóstwo szczegółowych pytań, ale tymczasem niemal wszyscy zmarli.

      Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku pierwszy raz pisałem w „Gazecie Wyborczej” o V Komendzie, odtwarzałem wydarzenia, czerpiąc wiedzę głównie z tego, co powiedzieli mi pamiętający je ludzie.

      W tym dzienniku opublikowałem trzy reportaże o V Komendzie – znalazły się w książkowym zbiorze moich tekstów Ofiary Niejasnego (Prószyński i S-ka, Warszawa 2004). Po jakimś czasie zorientowałem się, że tom został „spiratowany”. Ktoś go zeskanował i wrzucił do sieci. Ten przejaw nowoczesności zwrócił mi uwagę na fakt, że żadnej z moich książek nie można legalnie przeczytać w wersji elektronicznej. Postanowiłem więc wydać własnego e-booka – połączyłem w nim te teksty o V Komendzie, które ukazały się w „Gazecie Wyborczej” i Ofiarach Niejasnego. Ukazał się w 2012 roku pod tytułem Piąta Komenda. O tym eksperymencie też zresztą napisałem w „Gazecie Wyborczej”, bo były to czasy rodzenia się rynku książki elektronicznej w Polsce.

      Dziś mogę dodać do tej opowieści wszystko to, czego dowiedziałem się w ostatnich latach ze stosów dokumentów. Jedne z nich poznałem podczas przygotowywania artykułów dla „Newsweeka Historia”, drugie studiowałem na potrzeby tej książki. Zaskakujące jest to, że te wystukane na maszynach albo napisane odręcznie kartki pozwoliły mi zrozumieć więcej z opowieści ludzi, których nagrywałem w latach dziewięćdziesiątych. Całość więc nagle rozrosła się wydatnie. Obecna wersja tekstu jest przynajmniej cztery razy obszerniejsza niż mój e-book. Zaskoczyło mnie, jak mało wiedziałem – albo że wręcz nie miałem pojęcia – o niektórych niesamowitych wątkach związanych z V Komendą. Kiedy znowu odsłuchiwałem magnetofonowe taśmy, słyszałem w pewnym sensie więcej niż wówczas, gdy przeprowadzałem wywiady. Dwie połówki historii – mówiona i pisana – złożyły się wreszcie w całość.

      1

      Człowiek, który na emigracji trzymał w rękach wszystkie nici polskiej konspiracji antykomunistycznej, wsiadł do wojskowego samolotu z emblematami Stanów Zjednoczonych.

      Pułkownik Józef Maciołek – jego losy to jedna z najważniejszych szkatułek tej opowieści – regularnie latał pomiędzy Wielką Brytanią a amerykańską strefą okupacyjną w Niemczech. Tym razem zmierzał po budujące wieści, które wkrótce spodziewał się usłyszeć od przedzierającego się z Polski emisariusza „Artura”.

      Podkomendni podziwiali u pięćdziesięciodwuletniego pułkownika Maciołka dziarski krok przedwojennego oficera i niespożytą energię. Wieczorami zamykał się w swoim gabinecie w monachijskiej tajnej kwaterze. Tonął w chmurach dymu z wypalanych cameli. Całkowicie poświęcił się walce z komunistami. Jego osobisty majątek mieścił się w torbie podróżnej.

      – Zasiać zdrowe ziarno, nie łudząc się, że doczeka się plonu – powiadał patetycznie o swojej pracy dla niepodległości Polski. – Ale licząc, że kiedyś plon będzie obfity.

      Pułkownika stać było na marzenia. Jak na polskiego wojskowego emigranta Józef Maciołek miał dużo szczęścia. Mógł się utrzymać z miłości do ojczyzny.

      Żył na Zachodzie z żołnierskiego fachu, co odróżniało go od wielu innych emigrantów, którzy po demobilizacji z trudem znajdowali pracę. Przez dziesiątki lat opowiadano o pewnym generale, który znalazł zatrudnienie u swego podkomendnego jako odźwierny w hotelu.

      Józef Maciołek był urodzonym żołnierzem. Kropka. W mundurze spędził niemal całe dorosłe życie. Poza okresem, gdy uczył rolników.

      Urodził się 28 lutego 1900 roku w Futomie w powiecie rzeszowskim jako syn Jakuba i Tekli. Podczas służby nazbierało mu się pseudonimów i fałszywych nazwisk: „Dominik”, „Kazimierz”, „Marek”, „Marian”, „Nowak”, „Roch”, „Roman”, „Tommy”, „Żuraw”; także Józef Wolny, Józef Podgórny, Józef Nowak czy Józef Ziemba.

      Uczył się w Szkole Ludowej w Futomie (1908–1912) i dwuklasowej szkole wydziałowej w Błażowej (1913–1915). Potem przez dwa lata uczęszczał do gimnazjum w Rzeszowie, ale na dalsze kształcenie zabrakło pieniędzy, więc wrócił do domu, na gospodarkę.

      Pierwszy raz walczył zaraz po osiągnięciu dojrzałości – jako osiemnastolatek. Jeszcze w styczniu 1918 roku ukrywał się, dostał bowiem powołanie do wojska austriackiego. Ale już pod koniec tego roku, 10 grudnia, wstąpił ochotniczo do polskiej armii. W Rzeszowie tworzył się właśnie 17 Pułk Piechoty Wojska Polskiego.

      Pod koniec stycznia następnego roku wysłano go na front ukraiński. Raniony w marcu w bitwie nad rzeką Złotą Lipą, trafił

Скачать книгу