Drużyna 8. Powrót Temudżeinów. John Flanagan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Drużyna 8. Powrót Temudżeinów - John Flanagan страница 14

Drużyna 8. Powrót Temudżeinów - John Flanagan

Скачать книгу

– odparł Damien. Patrzył z zainteresowaniem, jak Ingvar, który właśnie do nich dołączył, zajął się osadzaniem trójnogu w przygotowanych otworach. Potem zamontował na nim potężną broń i poruszył całą konstrukcją, żeby sprawdzić, czy jest odpowiednio wyważona. Stefan zszedł na dół i zaczął porządkować bełty, wiążąc je po dziesięć, a potem mocując do liny, żeby Ulf i Wulf mogli wciągnąć amunicję na górę i przygotować do użycia. – Twoi chłopcy wiedzą, co mają robić – zauważył Damien.

      Hal uśmiechnął się.

      – To dobra załoga – przyznał. Czterej młodzi ludzie usłyszeli go i także się uśmiechnęli. Lubili być doceniani przez swojego skirla.

      – Damien! – rozległ się krzyk z dołu. Jeden z ludzi Damiena spoglądał na nich, zadzierając głowę. Kiedy zobaczył, że udało mu się zwrócić ich uwagę, machnął ręką, żeby zeszli do niego. – Powinieneś coś zobaczyć. I zabierz ze sobą Hala.

      Przeszli pospiesznie do fortu, gdzie wspięli się na palisadę po stronie północno-wschodniej. Przerwano ćwiczenia w strzelaniu, a żołnierze wpatrywali się w głąb doliny, osłaniając oczy dłońmi.

      – Tam. – Łucznik, który ich przyprowadził, wskazał ręką kierunek.

      W odległości może stu dwudziestu metrów, spod drzew niedaleko zakrętu doliny obserwował ich pojedynczy jeździec na ciemnym koniu.

      – Jak długo tam jest? – zapytał Damien.

      Jeden z łuczników wzruszył ramionami.

      – Możliwe, że już od jakiegoś czasu. Dopiero co go zobaczyliśmy, a wtedy natychmiast przerwaliśmy strzelanie z wielkiego łuku.

      Hal skinął głową z aprobatą.

      – Nie ma sensu mu pokazywać, do czego jest zdolna ta broń.

      Inny łucznik, jeden z młodszych w oddziale, zbliżył się do nich niecierpliwie.

      – A może wypróbujemy to na nim? – zapytał, wskazując zadymiarza na trójnogu. – Tak mi się zdaje, że całkiem nieźle opanowałem już ocenę odległości.

      Hal spojrzał na niego chłodno.

      – Tak jak mówiłem, nie ma sensu demonstrować mu, do czego jest zdolny zadymiarz – powtórzył. – A tyle właśnie osiągniesz, jeśli spudłujesz, co jest bardzo prawdopodobne.

      Młodzieniec otworzył usta, żeby zaprotestować, ale zastanowił się nad słowami skirla „Czapli” i uświadomił sobie ich słuszność. Cofnął się, wyraźnie pokorniejszy.

      – Jak myślisz, skąd przyjechał? – zapytał Damien.

      Hal wskazał w kierunku północnym.

      – Gdzieś z głębi doliny. Podejrzewam, że rozbili tam obóz.

      Na twarzy Damiena odmalował się niepokój.

      – Nie wydaje ci się, że mógł spotkać tę twoją zwiadowczynię?

      Hal miał mu właśnie odpowiedzieć, ale uprzedził go Ingvar, który przyszedł tutaj wraz z nimi.

      – Gdyby tak było, już by nie żył – oznajmił spokojnie.

      Rozdział 8

      Urwiste ściany przesmyku stopniowo stawały się coraz niższe i mniej strome, aż w końcu przeszły w łagodne, pokryte drzewami wzgórza rozciągające się po obu stronach płaskiej równiny, która miała w tym miejscu szerokość trzystu, może czterystu metrów. Nie rosły na niej żadne drzewa, tylko szorstka trawa, wyłaniająca się spod topniejącego śniegu kępkami i płatami ciemnej, szarawej zieleni.

      Lydia wędrowała na północ długimi krokami, bacznie obserwując okolicę. Dostrzegła liczne oznaki potwierdzające, że przechodziły tędy konie – pojedynczo lub w parach, a czasem w większych grupach. Stawało się jasne, że w pobliżu muszą się znajdować znaczne siły Temudżeinów, więc dziewczyna zdecydowała się podejść bliżej krawędzi lasu. Uznała, że nie może dać się zaskoczyć na otwartej przestrzeni.

      Ledwie ta myśl przyszła jej do głowy, usłyszała stłumiony tętent kopyt na pokrytej śniegiem ziemi.

      Wiedziała, że tym razem nie jest to pojedynczy jeździec, ale cała ich grupa. Tuż przed sobą zobaczyła płytkie zagłębienie, więc upadła w nie jak długa na brzuch, przykrywając się peleryną. Tak jak poprzednio miała naciągnięty głęboko kaptur, żeby ukryć jasny owal swojej twarzy.

      Tętent stał się głośniejszy, a chwilę później zza wzniesienia wyłonił się oddział konnych, jadący w dwóch kolumnach. Wstrzymała oddech, gdy galopowali na skos przez odsłoniętą przestrzeń. Na szczęście ich trasa prowadziła w tym momencie spory kawałek od zbawczego zagłębienia. Na stukot kopyt o ziemię nakładało się brzęczenie uprzęży i parsknięcia koni. Mężczyźni zachowywali milczenie.

      Nieoczekiwanie, na znak dany ręką przez mężczyznę jadącego na czele lewej kolumny, jeźdźcy zatoczyli szeroki łuk w prawą stronę, żeby zawrócić tam, skąd przyjechali. Odgłosy kopyt i uprzęży stopniowo cichły, gdy znikali za niewysokim wzgórzem.

      Lydia ostrożnie wstała i podążyła za nimi, trzymając się jeszcze bliżej dających osłonę drzew.

      – To pewnie tylko musztra – mruknęła. Często mówiła do siebie, kiedy była sama. Nabrała tego zwyczaju jeszcze jako dziecko. Dźwięk własnego głosu potrafił być dla niej bardzo uspokajający.

      Kiedy zbliżyła się do łagodnego wzniesienia, opadła na kolana i na czworakach ruszyła dalej po śniegu. Istniało ryzyko, że jeźdźcy zatrzymali się za wzgórzem, a ona nie chciała wpaść na nich nieoczekiwanie. Powoli uniosła głowę i spojrzała na drugą stronę. Bezdrzewny pas terenu przed nią opadał łagodnie, a potem zakręcał ostro w prawo, kończąc się lasem. Nie było widać śladu jeźdźców, za to uwagę Lydii zwróciło coś innego.

      Odór. Mieszanina zapachów – koni, potu, nawozu i dymu z ogniska. Ten ostatni był tak nieprzyjemny i gryzący, że dziewczyna zmarszczyła nos. Pamiętała, jak Thorn jej opowiadał, że jeźdźcy ze wschodu używają jako opału wysuszonego nawozu końskiego i bydlęcego. Jego woń była ostrzejsza i bardziej śmierdząca niż w przypadku dymu z palonego drewna, więc niosła się daleko w górskim powietrzu. Była także dość niespodziewana na tym obszarze, w odróżnieniu od dymu drzewnego, który mógłby pochodzić z niewielkiego pożaru od pioruna lub niedużego ogniska. Jednakże taki dym z co najmniej tuzina ognisk stanowił jasny sygnał, że w okolicy znajdowali się obcy. Lydia uniosła brew.

      – Powinni coś z tym zrobić, jeśli nie chcą, żebyśmy wiedzieli o ich obecności – mruknęła pod nosem.

      Przykucnęła i rozejrzała się

Скачать книгу