Drużyna 8. Powrót Temudżeinów. John Flanagan
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Drużyna 8. Powrót Temudżeinów - John Flanagan страница 16
– Dwustu dwudziestu pięciu – odezwał się szybko Thorn. Wszyscy popatrzyli na niego z nieukrywanym zaskoczeniem. Zauważył ich spojrzenia i zareagował oburzeniem. – Co się tak gapicie? Myślicie, że nie umiem liczyć? Wiecie, straciłem rękę, a nie mózg.
Hal machnął przepraszająco ręką.
– Wybacz, Thornie. Nie była to umiejętność, jakiej się po tobie spodziewaliśmy.
– Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że tłuczesz wrogów, a nie, że ich liczysz – wtrącił Stig z szerokim uśmiechem.
Thorn pociągnął nosem, odrobinę udobruchany ich przeprosinami. W gruncie rzeczy zawsze się cieszył, gdy udało mu się czymś zaskoczyć swoich towarzyszy.
– W takim razie podsumujmy – powiedział Leks, odczuwający ulgę, że jego własne wahanie przy obliczaniu sił wroga pozostało w zasadzie niezauważone. – Jeśli założyć, że Lydia mogła nie widzieć wszystkich namiotów… – Spojrzał na nią, a ona skinęła głową, potwierdzając jego słowa. – To by znaczyło, że jest tam dwustu czterdziestu albo dwustu pięćdziesięciu ludzi.
– A to by pasowało do liczby koni – dodał Hal.
Thorn odchrząknął, więc znowu na niego spojrzeli.
– Temudżeini tworzą sześćdziesięcioosobowe oddziały.
Leks od razu wtrącił:
– Nazywają je ałumami.
Thorn wzruszył ramionami.
– Mniejsza z tym. Czyli można przyjąć, że mają około dwustu czterdziestu jeźdźców.
Pozostali zastanawiali się przez chwilę nad tą liczbą.
– To więcej niż potrzeba do przeprowadzenia wypadu nękającego – ocenił Hal.
– Lecz nie dosyć, jeśliby planowali inwazję – dodał Stig.
– Możliwe, ale to będzie naprawdę poważna operacja – uznał Leks. – Sporo wody upłynęło, odkąd Temudżeini zaatakowali nas tak licznymi siłami. Może uważają, że przyszedł czas, żeby na serio sprawdzić siłę naszej obrony. Jeśli nas pokonają, otworzą drogę dla kolejnych oddziałów, które będą mogły dołączyć do nich, żeby zaatakować Skandię na większą skalę.
– Ale jeśli im się to nie uda – powiedział ponuro Stig – stracą mnóstwo ludzi.
Leks potrząsnął głową.
– To nigdy nie stanowiło przeszkody dla temudżeińskich generałów – oznajmił. – Mają mnóstwo wojowników do dyspozycji.
Hal zabębnił palcami po stole, żeby zwrócić ich uwagę.
– Przejdźmy do rzeczy – zdecydował. – Myślę, że lada dzień możemy się spodziewać ataku. Mogą spróbować nas dopaść, zanim odpowiednio ustawimy zadymiarze. Ten szpieg pewnie dokładnie się przyjrzał temu, co robiliśmy. – Odwrócił się do Stiga. – Zbierz załogę, żeby jeszcze dzisiaj wieczorem dokończyć platformy i wciągnąć zadymiarze. Jutro rano możemy ich już potrzebować.
Niewielki garnizon był na nogach przed świtem następnego dnia, ale nie zobaczył nawet śladu Temudżeinów.
Pojawili się na drugi dzień w pełnej liczebności. Skandianie i ich aralueńscy sojusznicy ponownie wstali przed wschodem słońca. Kiedy pierwsze promienie zaczęły rozjaśniać niebo, usłyszeli zbliżającego się nieprzyjaciela.
Był to hurgot przypominający przytłumiony grzmot burzy – odgłos setek niepodkutych kopyt na stwardniałej i ubitej ziemi.
Jechali podzieleni na ałumy, w dwóch kolumnach. W sumie były to trzy oddziały liczące po sześćdziesięciu jeźdźców.
– Jest ich tu prawie dwustu – powiedział Damien do Thorna. Ponieważ Hal i Stig obsługiwali dwie ogromne kusze, jednoręki wilk morski dowodził Czaplami na palisadzie. – Nie aż tylu, ilu się spodziewaliśmy.
– Zawsze dobrze jest przeszacować siły wroga – rzekł Thorn. – W ten sposób nigdy nie spotka nas rozczarowanie. Ale wydaje mi się, że to jeszcze nie wszyscy.
Kiedy ostatni jeźdźcy z trzech ałumów minęli zakręt, obrońcy zobaczyli mniejszą grupę piętnastu czy dwudziestu Temudżeinów jadących na trzech wozach. Przewożony ładunek wyglądał jak długie drewniane belki.
– Drabiny – poinformował Damien. Wszyscy dowódcy garnizonów byli dokładnie zapoznawani z taktyką wykorzystywaną przez Temudżeinów podczas ataku.
Thorn uniósł brew.
– Nie używają żadnego tarana? – zainteresował się.
Damien pokręcił głową.
– Mają lekkie konie kawaleryjskie, które nie sprawdzają się jako zwierzęta pociągowe. Nie poradziłyby sobie z ciężkimi machinami oblężniczymi, a jeźdźcy uważają, że taka fizyczna praca jest poniżej ich godności. Spróbują wspiąć się na mury, ale najpierw będą nas chcieli trochę zmiękczyć.
Trzy ałumy zmieniły wcześniejszą formację – teraz każdy z nich tworzył dwa rzędy szerokie na trzydziestu konnych. W wąskiej dolinie Temudżeini ustawili się w szyku schodkowym w taki sposób, że każdy oddział częściowo zachodził za poprzedni, żeby zapełnić całą dostępną przestrzeń.
Czwarta grupa podprowadziła wozy bliżej i zatrzymała je tuż za czekającymi ałumami. Damien odwrócił się do Lydii, która stała w odległości kilku metrów i obserwowała te przygotowania z ciekawością.
– Wypatruj ich strzelców wyborowych – polecił. – Mają czerwone dystynkcje na ramieniu i zazwyczaj trzymają się za ostatnim szeregiem.
Lydia skinęła głową i przymrużyła oczy, wypatrując tych najlepszych łuczników, których zadaniem było zestrzelenie wrogiego dowódcy. Na razie nie zauważyła żadnego z nich. Usłyszała wykrzyczany rozkaz i zobaczyła poruszenie w oddziale na lewym skrzydle. Sześćdziesiąt strzał zostało wyciągniętych z kołczanów i nałożonych na cięciwy. Na kolejny wykrzyczany rozkaz łuki uniosły się. Napinaniu cięciwy towarzyszyły skrzypiące dźwięki. Nie było oddzielnej komendy zezwalającej na oddanie strzału – każdy łucznik robił to we własnym tempie, gdy znalazł odpowiedni cel. Tak się jednak składało, że zazwyczaj ten sam moment wybierali jego towarzysze. Wojownicy na palisadzie usłyszeli szeleszcząco-brzęczący dźwięk, gdy strzały wyfrunęły z licznych łuków.
– Kryć się! – krzyknął Leks, a obrońcy przykucnęli za palisadą z sosnowych bali.
Kilka sekund później rozległ się klekot strzał