Drużyna 8. Powrót Temudżeinów. John Flanagan

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Drużyna 8. Powrót Temudżeinów - John Flanagan страница 15

Drużyna 8. Powrót Temudżeinów - John Flanagan

Скачать книгу

słychać było jednak żadnych okrzyków, żadnego tętentu kopyt rzucających się w pościg. Dziewczyna z ulgą wślizgnęła się w cień drzew i skierowała ku północy, w stronę zakrętu.

      Trzymała się trochę głębiej, tak żeby od otwartej przestrzeni dzielił ją wąski pas drzew. Słońce prześwitujące między gałęziami sosen skutecznie maskowało jej ruchy, na wypadek gdyby pojawił się jakiś nieoczekiwany obserwator.

      Zapach dymu stał się silniejszy, a Lydia słyszała teraz z oddali także rżenie i odgłosy grzebania kopytami, gdy konie szukały jedzenia pod cienką warstwą śniegu. Domyśliła się, że musi się zbliżać do końskich zagród.

      W końcu znalazła się za zakrętem i nagle zobaczyła przed sobą cały obóz nieprzyjaciela.

      Tak jak się spodziewała, najbliżej znajdowały się zagrody i ogrodzone liną padoki dla wierzchowców i luzaków.

      Aż westchnęła na widok liczby koni na tych padokach. Kiedy się zbliżyła, dostrzegła, że padoki podzielono na cztery mniejsze części. Uznała, że to ma sens – w ten sposób łatwiej zadbać o całość ogrodzenia. Jednakże w środku musiało się znajdować co najmniej pięćset zwierząt, grzebiących w poszukiwaniu trawy, wpadających na siebie i od czasu do czasu pokazujących zęby lub nawet kopiących towarzysza, który naruszył coś, co uważały za swoją osobistą przestrzeń.

      Kiedy przyjrzała się uważniej, doszła do wniosku, że musi ich być więcej niż pięćset, jak początkowo szacowała. Znajdowało się tutaj sześćset lub siedemset koni.

      Uśmiechnęła się ponuro, gdy przypomniała sobie stary dowcip Thorna, kiedy rozmawiali o tym, jak ocenić liczebność konnicy.

      – To łatwe – oznajmił. – Liczysz nogi i dzielisz przez cztery.

      Oczywiście stale poruszająca się grupa koni praktycznie uniemożliwiała dokładne policzenie. Ale nawet sześćset koni oznaczałoby sześciuset jeźdźców, co stanowiło naprawdę duży oddział.

      Zaraz jednak poprawiła swoje wyliczenia. Przypomniała sobie, że każdy jeździec miał ze sobą jednego lub dwa zapasowe wierzchowce. To by oznaczało, że oddział składa się z około dwustu ludzi, co jednak nadal oznaczało liczącą się siłę.

      Zbliżyła się ostrożnie, żeby przyjrzeć się obozowi. Dym z dziesiątków ognisk – ten sam gryzący dym, który czuła od jakiegoś czasu – unosił się spomiędzy niechlujnych brązowych namiotów. Były okrągłe jak wielkie ule i pokryte jakimś grubym materiałem – uznała, że mógł to być filc. Był rozpięty na szkielecie, by zachować kształt, i przytrzymywany krzyżującymi się linami.

      To właśnie te wiązania nadawały namiotom niechlujny wygląd. Gruby, bezkształtny filc wydymał się pomiędzy sznurami. Lydia wydęła pogardliwie wargi na widok takiej niedbałości. Życie na „Czapli” nauczyło ją znaczenia porządku. Żagle musiały być równo zwinięte i związane. Zwoje lin musiały wisieć na drewnianych kołkach. Włócznie i wiosła musiały być przechowywane na stojakach biegnących wzdłuż burt, nad pokładem. Wszystko miało swoje miejsce, a pokład pozostawał na tyle uporządkowany i pusty, na ile to było możliwe.

      Zaraz jednak zrewidowała swoją opinię, tak jak wcześniej w przypadku koni. Ciepły filc pokrywający namioty stanowił konieczność, by chronić wnętrze przed lodowatym wiatrem na stepach, z których pochodzili Temudżeini. Brezent lub płótno by nie wystarczyło. Ciężki materiał wymuszał odpowiednie wiązanie dające wrażenie niestaranności. Ten sam lodowaty wiatr mógłby porwać wszystko, co nie było dostatecznie mocno przywiązane.

      Lydia uznała, że namioty Temudżeinów wprawdzie mogą wyglądać niezgrabnie, ale dobrze spełniają swoją funkcję. Thorn mówił jej także, że ci ludzie są nomadami, więc namioty nie stanowiły dla nich tylko tymczasowego schronienia, jak dla Skandian. Były ich domami.

      Żołnierze mogli wytrzymać niewygody lub chłód w przewiewnych brezentowych namiotach w trakcie kampanii wojennej, ale zupełnie inaczej sprawa się przedstawiała, gdy mowa była o stałych siedzibach.

      Dziewczyna uważnie obserwowała kręcących się ludzi. Byli nieuzbrojeni i wyraźnie zrelaksowani. Zauważyła jednak wartowników, rozstawionych co pięćdziesiąt metrów wokół obozu i wyposażonych w krótkie łuki refleksyjne oraz kołczany pełne strzał. Rozglądali się po okolicy, zachowując czujność. Lydia pomyślała, że temudżeińska armia jest naprawdę zdyscyplinowana – chociaż tego należało się spodziewać.

      Usłyszała dźwięk kopyt po przeciwnej stronie odsłoniętego pasa, więc zamarła bez ruchu. Poczekała, aż jeździec minie ją powoli i skręci do obozu. Uznała, że to ten sam, którego widziała wcześniej, kierującego się na przełęcz. Miał podobną czerwoną łatę na lewym rękawie.

      Jeden z żołnierzy stojących na warcie zawołał coś do niego, a jeździec odpowiedział swobodnym machnięciem ręki. Oczywiście rozpoznawali go, więc pozwolono mu wjechać do obozu. Minął zagrody dla koni i skierował się do środkowego namiotu, trochę większego od pozostałych. Tam zeskoczył ze swojego wierzchowca i wszedł do środka.

      – Składasz raport – mruknęła pod nosem Lydia. – Ale co właściwie raportujesz?

      Uświadomiła sobie, że poświęciła już dostatecznie dużo czasu na samo przyglądanie się obozowi. Niedługo będzie musiała sama złożyć raport Halowi i lepiej, żeby miała mu coś konkretnego do powiedzenia. Doszła do wniosku, że najlepiej zrobi, szacując liczebność oddziału na podstawie liczby namiotów. Były łatwiejsze do policzenia niż konie albo ludzie, którzy bezustannie poruszali się, chodząc tu i tam.

      Zaczęła liczyć dziwne przysadziste ule zrobione z filcu. Nie wzniesiono ich w sposób uporządkowany ani w równych rzędach, co ułatwiłoby jej zadanie. Nie miała też dobrego widoku na przeciwną stronę obozu z powodu odległości i unoszącego się dymu. Doliczyła się pięćdziesięciu ośmiu namiotów i uznała, że może być jeszcze z tuzin takich, których nie widzi wyraźnie.

      – Powiedzmy, że siedemdziesiąt – odezwała się do siebie. – Najwyższy czas sprawdzić, czy nie ma mnie gdzie indziej.

      – Siedemdziesiąt namiotów? – zapytał Hal.

      Lydia wzruszyła ramionami, ponieważ nie chciała podawać dokładnej liczby.

      – Może siedemdziesiąt pięć. Może mniej – odpowiedziała. – I wydaje mi się, że na padokach było z pięćset koni. – Leks drgnął niespokojnie, słysząc tę liczbę, więc dodała pospiesznie: – To nie oznacza pięciuset jeźdźców.

      Thorn skinął głową, zgadzając się z nią.

      – Temudżeini są stale w ruchu. Każdy jeździec ma zapasowe konie. Zwykle jednego, a jeśli może sobie pozwolić, to nawet dwa.

      – Jak myślisz, ilu żołnierzy może mieszkać w takim namiocie? – zapytał Hal.

      Lydia zastanowiła się nad odpowiedzią. Znajdowała się w sporej odległości od namiotów, ale widziała wchodzących do środka ludzi. Czasem dwóch, choć zdarzało się, że trzech.

      – Najwyżej trzech – odpowiedziała. – Pośrodku obozu znajdował

Скачать книгу