Hłasko. Radosław Młynarczyk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Hłasko - Radosław Młynarczyk страница 4

Hłasko - Radosław Młynarczyk Biografie

Скачать книгу

opisywać? Swoją największą miłość, niespełniony sen o pięknej Esther, młodziutkiej Żydówce poznanej w Ejlacie? Choć to musiała być niezwykła znajomość, skoro zadedykował jej opowiadanie, tak jak kiedyś tajemniczej Wandzie. Niewiele o niej wiemy, ale z pewnością daleko jej było do gwiazdy niemieckiego kina czy pierwszej damy polskiej piosenki. Ot, zwykła dziewczyna z dalekiego Izraela.

      No i jeszcze ta sprawa z Komedą. Tworzyli z Markiem Nizińskim trio wiernych przyjaciół, bywali w Hollywood, pili z celebrytami, demolowali pokoje w najlepszych hotelach, aż do dramatycznego końca. Pisarz wracał z kompozytorem z suto zakrapianej imprezy, wygłupiali się, Marek popchnął Komedę i ten niefortunnie runął ze skarpy. Uderzył się w głowę, stracił przytomność, po kilku tygodniach zmarł w szpitalu. Tragedia, niepowetowana strata dla polskiej i światowej kultury. A wszystko przez Hłaskę. Czy to rzeczywiście był nieszczęśliwy wypadek? Kto wie, co pijanemu do głowy strzeliło.

      Marek przeżywał śmierć przyjaciela, obwiniał się. Zapadł na ciężką depresję, łykał coraz więcej proszków, musiał uciec z Ameryki. Postanowił wrócić do Izraela, do ukochanej Esther, dać tej miłości szansę – widział w niej odkupienie własnych grzechów. Ale nie dotarł na Bliski Wschód. Zmarł w Niemczech w okolicznościach równie tajemniczych, jak zagadkowy był wypadek Komedy. Znaleziono go w pokoju hotelowym, na stole leżały różne medykamenty i alkohol. Umarł we śnie. Omyłkowo czy specjalnie? Pech czy samobójstwo? Z pewnością samobójstwo, był zbyt wrażliwy dla tego świata. Tylko pozował na twardego i brutalnego macho z własnych powieści. Jim Morrison, Janis Joplin, Jimi Hendrix i nasz Marek. Geniusz polskiej literatury. Odszedł samotnie, tak jak żył – a wszyscy byli odwróceni.

      Tak widziała go ulica, tak czytała go krytyka, w takiej postaci wielbiły go kolejne pokolenia. Hłasko stał się zlepkiem legend, wyobrażeń wyniesionych z opowiadań i powieści, a także kilku popularnonaukowych opracowań, które na jego temat powstały. Ich autorom zdarzało się powielać półprawdy, naginać fakty do odgórnie przyjętych tez bądź epatować opinię publiczną informacjami o skandalicznym pijaństwie czy skrywanym homoseksualizmie.

      Próbując dociec prawdy, należy bardzo uważnie odsiewać historyjki od historii, plotki od faktów, pomówienia od kontrowersji. Do każdego wspomnienia i świadectwa trzeba podejść ze szczególną ostrożnością. Hłasko jest dziś produktem popkultury, kliszą prezentowaną jako symbol polskiego Października. Przedstawia się go jako rodzimego Jamesa Deana, wymienia jednym tchem z Rafałem Wojaczkiem czy Edwardem Stachurą, stawia w szeregu z postaciami tragicznymi, a nawet wyklętymi. Przypisuje się mu życie hulaszcze i beztroskie, naznaczone buntem i nonkonformizmem, a także bezwzględnością wobec kobiet. Traktując teksty literackie jak autobiograficzne, stworzono kulturowy fenomen – zawadiakę, który przez niecałe trzy lata brylowania na warszawskich salonach wpadł w więcej tarapatów niż Hemingway, Miller i Iredyński razem wzięci. Stał się więc Marek pijakiem, bawidamkiem i karierowiczem. Wątek związków z mężczyznami okazał się szczególnie zaskakujący: pisarz miał sypiać z literatami, którzy w zamian publikowali jego opowiadania, załatwiali stypendia i nagrody, a po wyjeździe z Polski nagle o swoim biseksualizmie zapomnieć, odnajdując stabilizację w ramionach najpierw niemieckiej żony, a potem izraelskiej kochanki.

      Zdementowania mniej i bardziej niedorzecznych opinii o Hłasce podjął się Andrzej Czyżewski, jego książka Piękny dwudziestoletni była jednak zbyt oczywistą próbą wybielenia wizerunku krewnego. Cioteczny brat Marka zdementował nierzadko absurdalne historie, zarazem widział w pisarzu niewinną ofiarę okrutnego świata, której cynizm służył jedynie do obrony własnej czystości. U Czyżewskiego Hłasko pił tylko po to, żeby się przypodobać, kobiety właściwie same mu się pchały do łóżka, a zalotów mężczyzn w swojej naiwności nie był świadom. I choć ogromną zasługę biografa stanowiło przybliżenie rodzinnej historii Marka, to ten brak dystansu był zbyt widoczny.

      Na składanym przez lata z kawałków obrazie Hłaski wciąż widać pęknięcia, prześwity, miejsca wymagające dopełnienia. Trzeba go nakreślić od nowa, na chłodno, bez zachwytu, ale i bez łatwego moralizowania. Oddać pisarzowi to, co jego, a resztę włożyć między piękne bajki o niedostępnym już świecie furmanów i butów na słoninie.

      Zatoka szczęśliwej przygody

      Ulica przecinała Stary Mokotów na całej szerokości. Z obu stron zabudowana domami, stawianymi nierzadko w kształcie litery U w taki sposób, że raz podwórko było od tyłu, a raz od frontu, gdzie stawało się dziedzińcem. Co kilkanaście metrów przy drodze rosły drzewa, które wiosną wspaniale kwitły, a w upalne letnie dni rozpościerały cień nad rozgrzanym brukiem. Wiktorska nie była szeroką arterią, raczej dzielnicową uliczką, choć długą, to jednak spokojną, ożywającą tylko w rejonie skrzyżowania z aleją Niepodległości – wciąż rozbudowywaną osią łączącą południe Warszawy z centrum. Niedaleko stąd był park Dreszera, nieco dalej park Morskie Oko, do Łazienek i na Pole Mokotowskie już się jeździło, lecz nie była to długa przejażdżka.

      Marek od wczesnych lat dużo spacerował, najpierw być może obok wózka, za rączkę, z mamusią lub niańką. Albo z babcią Hłaskową, dewotką, która trzęsła całą rodziną ojca. Bo choć z budynku Warszawskiej Straży Ogniowej, z charakterystyczną wieżą obserwacyjną, na Stary Mokotów był spory kawał drogi, to Romana Hłasko odwiedzała wnuka tak często, jak tylko się dało. Zwalniała z obowiązków opiekunkę, panią Emilię, i zabierała męskiego potomka zasłużonego rodu na długie eskapady. Ciekawe, czy zapuszczali się na drugą stronę Morskiego Oka, tam gdzie prym wiodły sieleckie ferajny. Czy podzielała nadopiekuńczość matki jedynaka? A może mimo całej serdeczności traktowała ją z pobłażaniem, pozwalając Mareczkowi na więcej swobody – ot, choćby na taplanie się w błocie?

      Urokliwa, zaciszna w zasadzie ulica Wiktorska nie pojawia się później w żadnej formie w utworach pisarza. Takie oddalone od centrum dzielnice to u niego raczej wrocławskie Sępolno, gdzie mieszkał po wojnie, i tamtejsze Zalesie, portretowane w juweniliach, ewentualnie jasne ulice Żoliborza, znienawidzone przez marymonciaka Lewandowskiego z Wilka. Czyżby Marek nie pamiętał kamienicy na Mokotowie, gdzie zamieszkał z matką, gdy rozstała się z ojcem? Z pewnością nie mógł pamiętać wspólnego mieszkania rodziców przy równie urokliwej ulicy Śniadeckich ani wcześniejszego, w Szczakach-Złotokłosie, czy też letniego domu w Wawrze, do którego Maria Hłasko przeniosła się na krótko z synem, gdy miał trzy lata, na początku małżeńskich problemów. Może pierwsze świadome wspomnienia Marka związane są dopiero z wysokim, nowoczesnym budynkiem przy alei 3 Maja, gdzie przeprowadził się z matką w 1939 roku?

      To było niedobrane małżeństwo. Maciej Hłasko pochodził z podupadłego już w latach trzydziestych, lecz ciągle dumnego, tytułującego się herbem Leliwa rodu ziemiańskiego, którego początki sięgają XVI wieku. Dziadek Marka, Józef, kierował Warszawską Strażą Ogniową, stryj, także Józef, był oficerem Wojska Polskiego, a odleglejsi przodkowie przez niemal czterysta lat zarządzali majątkiem w Stanisławowie, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Szlachecki rodowód nie będzie miał dla pisarza żadnego znaczenia, ale dla pokolenia jego rodziców, a także powszechnie poważanej babki Hłaskowej kwestia pochodzenia pozostawała bardzo ważna.

      Wyszkolony w Warszawie i Wilnie prawnik pozuje do oficjalnej fotografii jakby od niechcenia. Ciemna oprawa oczu przywodzi na myśl Eugeniusza Bodo, ma wąskie usta i niewielkich rozmiarów nos. Uwagę zwracają też włosy, gęste mimo zaczątków zakoli. Nie dziwi, że przystojny Maciej podobał się kobietom. W połączeniu ze świetnym wykształceniem czyniło to z niego niezłą partię.

      Jedna z nielicznych rodzinnych legend o ojcu Hłaski głosi,

Скачать книгу