Hłasko. Radosław Młynarczyk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Hłasko - Radosław Młynarczyk страница 8
Marek Hłasko z koleżanką jego siostry stryjecznej na dziedzińcu budynku Straży Ogniowej przy Chłodnej 3 podczas uroczystości rodzinnej. Warszawa, lipiec 1944 roku, na tydzień przed wybuchem powstania warszawskiego
Andrzej Czyżewski Collection / East News
Kolejna zachowana fotografia wykonana została tydzień przed powstaniem warszawskim. Pogodny chłopiec opiera się o ramę roweru. To porządny bicykl, ma zagiętą do góry, kolarską kierownicę i stalowy widelec. Jest też dość wysoki – koła sięgają chłopcu niemal do pasa. Zdjęcie wykonano podczas uroczystości rodzinnej, więc Hłasko ubrany jest elegancko: spod białego kołnierzyka wyłania się czarny krawat, jasna, nieco za duża marynarka miękko opada na ciemniejsze szorty. Całości dopełniają eleganckie trzewiki i ciemne podkolanówki. Markowi towarzyszy koleżanka Zyty Czaplickiej, starsza od niego i o głowę wyższa. Młodzi pozują na dziedzińcu budynku, w którym mieszkała babka Romana, wokół jest czysto i spokojnie, z pewnością pogodnie – lato 1944 roku było upalne. Nic nie wskazuje na to, że po drugiej stronie kamienicy maszerują gestapowcy, a kilkaset metrów dalej straszy dziura po wypalonym getcie.
Fotografia zatrzymuje w kadrze ostatnie chwile w miarę spokojnego życia Hłasków w Warszawie. Za kilka dni rozpocznie się bezlitośnie długa sekwencja nieprzespanych nocy oraz dni spędzonych w schronach i piwnicach, która zakończy się dla nich niemal sześcioletnią rozłąką z miastem.
W upalne pierwszosierpniowe popołudnie Marek wystawał w oknie Czyżewskich. Maria, ciotka Teresa i Andrzej krzątali się po mieszkaniu. Wuja Józefa nie było. To, co zostało z ulicy Ceglanej po likwidacji małego getta, błyszczało w słońcu. Przy wylocie brukowanego traktu stały magazyny browaru Haberbusch i Schiele – wielkie hale z czerwonej cegły opatrzone charakterystycznym szyldem przedstawiającym uśmiechniętego jegomościa dzierżącego szklankę z piwem. I właśnie od strony tych budynków, od Ciepłej, biegło chodnikiem kilku młodych chłopaków ubranych w przyduże kurtki w kolorze mokrego piachu z podwiniętymi rękawami, spod których wystawały lufy i kolby karabinów. Marek przywołał do okna resztę rodziny, by mogli na własne oczy zobaczyć to, o czym mówiła warszawska ulica już od kilku dni. Nie było jeszcze siedemnastej, a Hłaskowie i Czyżewscy już wiedzieli, że rozpoczyna się powstanie.
Gdy padły pierwsze strzały, matka odciągnęła Marka od okna, przyciskając wyrywającego się chłopca do piersi. Po kilku hukach zaczęli poważnie rozważać ewakuację w bezpieczniejszy rejon miasta. Wkrótce na ulicach rozgorzała regularna bitwa, a rodzina rozpoczęła powolną ucieczkę w stronę mieszkania na Ciepłej. Przyklejeni do budynków, metr po metrze pokonywali dzielący ich od niego dystans, a następnie, po szybkiej zmianie planów, udali się do domu babki Romany. Hłasko przekonywał później wielokrotnie, w pamiętniku i Pięknych dwudziestoletnich, że zajęło im to wiele godzin i że byli pod stałym ostrzałem. Towarzyszący wtedy kuzynowi Andrzej Czyżewski dementował te słowa: w rzeczywistości cała podróż trwała kilkanaście, góra kilkadziesiąt minut. I wcale nie była tak dramatyczna.
Miasto od dobrych kilku dni gotowało się do zrywu. Nawet jeśli ktoś o tym nie wiedział, to na pewno to wyczuwał. Mały Marek też rwał się do walki, z całego serca chciał pomóc, choć miał zaledwie dziesięć lat. Skąd u Hłaski takie pragnienie? Przede wszystkim z powodu opowieści rodzinnych. W końcu dziadek Hłasko wraz z synami, Józefem i Wawrzyńcem, walczył z bolszewikami. Otrzymał nawet Krzyż Walecznych i do końca życia był bardzo szanowany przez warszawiaków; na jego pogrzeb przyszły tłumy. Historie o dziadku opowiadał małemu Markowi przede wszystkim stryj Józef. Może Hłasko nie odebrał patriotycznego wychowania w sensie ścisłym, jak harcerze Szarych Szeregów, lecz z pewnością doskonale zdawał sobie sprawę, kto wyrządzał i wyrządza Polakom krzywdę oraz jak można z nim walczyć. Zresztą sam stryj Józef oraz brat Zyty Krzysztof brali udział w powstaniu, co jeszcze wzmocniło zrodzoną w godzinie „W” chęć uczestnictwa Marka w walkach. Niestety obaj zginęli.
O tym, jak silna w świadomości Hłaski była legenda Legionów, świadczy pierwszy utwór, jaki kiedykolwiek napisał: zamieszczona w młodzieńczym pamiętniku Kartka z dziejów roku 1920. W tej sprawnie skonstruowanej nowelce jedenastolatek zawarł niejako historię własnego ojca i swoją. Bohater opowiadania jest jedynakiem, podobnie jak Marek. Argumenty i obawy jego fikcyjnych rodziców mogły stanowić zlepek tego, co mówiła Hłasce matka, która kategorycznie zakazała mu walki w powstaniu, oraz tego, co o pamiętnym 1920 roku słyszał od stryja Józefa i babki Romany. Rekrutowi z tekstu udaje się trafić na front i stawić czoła bolszewikom, choć ugina się pod ciężarem karabinu, a przyspieszona marszruta nie należy do najprzyjemniejszych.
Gdy 1 sierpnia około osiemnastej Marek, Maria oraz wujostwo Czyżewscy z Andrzejem dotarli do budynku Straży Ogniowej, zostali tam już na kilka dni. Jak wyglądała wówczas Chłodna, opisuje Miron Białoszewski, który przebywał u przyjaciółki pod numerem 24, jakieś trzysta metrów dalej w stronę Woli:
Ulica była w chmurach. Rudych i burych. Od cegieł, dymu. Jak to się ustało, zobaczyliśmy straszną zmianę. Rudoszary pył siedział na wszystkim. Na drzewach. Na liściach. Gruby na centymetr chyba. I to zniszczenie. Jedna wacha ubyła. Ale jakim kosztem. Zresztą zaczęło się już zmieniać. Na niespokojnie. I na coraz gorzej. I widokowo. Od placu Żelaznej Bramy, od placu Bankowego, od Elektoralnej, Chłodną po naszej stronie pod murem lecieli i lecieli ludzie, kobiety, dzieci, wszyscy schyleni, szarzy, posypani czymś. Pamiętam, że zachodziło słońce. Paliło się. Ludzie lecieli i lecieli. Potokiem. Ze zbombardowanych domów. Uciekali na Wolę.
Kiedy bombardowania się nasiliły, a pierwsza euforia spowodowana wybuchem powstania opadła i rozpoczęły się mozolne walki uliczne – o każdy budynek, każdą przecznicę, barykadę – Maria podjęła decyzję o przenosinach do gmachów sądów na Lesznie. Stanowiły one swoisty punkt zborny, w którym schronienia szukały tysiące warszawiaków ze Śródmieścia, bo ten ważny strategicznie budynek osłaniali walczący. Dni dłużyły się niemiłosiernie: w ścisku, braku pożywienia, wody, podstawowych środków higienicznych, w sypiącym się na głowę tynku od nieustających wstrząsów i wybuchów. I w ciągłym strachu, rozpaczy i panice. Panowała dezinformacja. Jedni mówili, że należy siedzieć razem. Drudzy, że trzeba uciekać. Tylko gdzie? W głąb Śródmieścia? W stronę Woli czy Bielan? Czy też na południe, na Mokotów? Gdzie są teraz Niemcy, a gdzie nasi? Sytuacja zmieniała się dynamicznie. Do rzeki nie było po co iść, bo Rosjanie zatrzymali się po jej drugiej stronie, na przedpolach Warszawy. 6 sierpnia do sądów dotarli uciekinierzy z Woli – rozpoczęła się rzeź, dla cywilów powstanie zamieniło się w koszmar. W odwecie za powstańczą rewoltę naziści wymordowali kilkadziesiąt tysięcy kobiet, mężczyzn i dzieci, złapanych na ulicy, wyrzuconych z domów, wyciągniętych z piwnic.
Maria uznała, że na Lesznie nie jest najbezpieczniej, i przenieśli się z Markiem do znajomych na Złotą. Chłopiec oczywiście nie miał nic do powiedzenia. Wciąż przebąkiwał co prawda, że by powalczył, pomógł, lecz prośby te przeplatały się z narzekaniem na niewygody życia w płonącym mieście; należy pamiętać, że Marek mieszkał dotychczas w niezłych warunkach, nawet jak na okupacyjne realia. Przenieśli się zatem następnego dnia, 7 sierpnia, na Złotą, rozpoczynając niemal dwumiesięczny okres przejściowy, czas niepewnego trwania w ciągłym napięciu. Mimo całej tragedii powstania Hłaskom nie przydarzyło się nic wyjątkowego. Także śmierć stryja Józefa i brata Zyty nie należała przecież do niezwykłych. W walkach zginęło ponad sto tysięcy warszawiaków, wszystkie rodziny poniosły jakieś straty. Zastanawiające jednak, że Marek w żaden sposób nie notuje śmierci bliskich. Józef Hłasko służył mu twórczą inspiracją, a mimo