Hłasko. Radosław Młynarczyk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Hłasko - Radosław Młynarczyk страница 9
Po raz pierwszy w życiu został emigrantem, opuścił swoją Warszawę i udał się wraz z matką w nieznane. Początkowe wpisy w pamiętniku pełne są egzaltowanej rozpaczy, której podłoże stanowiła niemożność zadomowienia się w Częstochowie. Miasto było zniszczone w znacznie mniejszym stopniu niż stolica. Kiedy tam przyjechali, wojna dobiegała końca, wojska radzieckie zbliżały się coraz szybciej. W domu przy ulicy Sobieskiego Hłaskowie zamieszkali wraz z Ireną i jej bliskimi. Mieszkanie było niewielkie, dlatego komfort codzienności nie mógł się równać z tym, do czego Marka przyzwyczaiło dotychczasowe życie. W Warszawie miał Andrzeja i Zytę, a także babcię, teraz została mu tylko matka, do której uczucia wciąż pozostawały niejasne: bezwarunkowa miłość skrzyżowana z pretensjami o nadopiekuńczość. W tym rozkapryszeniu nastoletni Hłasko wręcz się pławił. Lektura pamiętnika, poza zapisami pełnych przygód samotnych wycieczek, przynosi wiele intymnych wyznań i analiz relacji z Marią. Już po śmierci ojca zostali tylko we dwoje, ale dopiero w Częstochowie byli naprawdę sami.
Mimo poczucia wyobcowania Marek w końcu się zaaklimatyzował. Kiedy w styczniu 1945 roku miasto opuścili ostatni niemieccy żołnierze, chłopiec zaczął oswajać nową przestrzeń. Częstochowa była oczywiście o wiele mniejsza od Warszawy, ale zwiedzenie wszystkich zakątków miasta, a także najbardziej interesujących obrzeży zajęło Hłasce kilka miesięcy. A było co zwiedzać. W liście do Andrzeja Czyżewskiego z grudnia 1944 zwierzał się, że jego największą pasją jest lotnictwo. Tak się złożyło, że kilka kilometrów od nowego lokum, na Kucelinie, funkcjonowało wojskowe lotnisko, przejęte po Niemcach przez Rosjan. Marek z wypiekami na twarzy obserwował przelatujące samoloty i uważnie przyglądał się mijanym na ulicach lotnikom. Potrafił odróżnić modele i wymienić charakterystyczne elementy bombowców.
Na strychu u Kozłowskich Marek odkrył prawdziwy skarb: kartony ze starymi numerami czasopism lotniczych, a także kolorowe zeszyty wypełnione po brzegi aeroplanami. Był w siódmym niebie. Z zapałem wertował zakurzone archiwum, ugruntowując i poszerzając swoją wiedzę. Marzył o zostaniu pilotem, zdobywaniu przestworzy, sławie Żwirki, Bajana i Lindbergha. Na strychu znalazł także przedwojenne instrukcje obrony przeciwlotniczej i przeciwgazowej adresowane do ludności cywilnej. Zdawał sobie sprawę, że mają pewną wartość wojskową, więc wertował je tylko trochę mniej dokładnie niż ilustracje myśliwców. Fascynacja zdobywaniem przestworzy nigdy go nie opuści. Niemal dwadzieścia lat później uzyska w Ameryce licencję pilota, a tematyka lotnicza przeniknie do kilku jego dojrzałych utworów.
„Ala jest moją cioteczną siostrą, którą strasznie kocham. Niestety nie da mi się nigdy pocałować” – tymi słowami Marek zakończył drugi wpis w dopiero co założonym pamiętniku. Starsza o rok córka Ireny Kozłowskiej uchodziła za ładną dziewczynkę. Na zachowanej fotografii z 1948 roku dostrzec można lekko kręcone, ciemne włosy i okrągłą, kobiecą już twarz. Znali się jeszcze z Warszawy, chowali się razem, więc Ala z miejsca została „siostrą” Hłaski – kolejną przyszywaną, mającą wypełnić lukę w sercu jedynaka. Dziwne to było uczucie. Niby braterskie, ale bardzo tkliwe, rozegzaltowane, pełne wylewnych deklaracji. Może Marek nie wiedział, jak okazywać czułość? Albo zwyczajnie się cieszył, że po dwóch miesiącach ciągłego ukrywania się w końcu znalazł kogoś bliskiego?
Obydwoje fascynowali się Winnetou, Apaczami i Dzikim Zachodem, mieli zatem wiele wspólnych tematów. Posunęli się nawet do zawarcia braterstwa krwi: przecięte, broczące krwią dłonie spletli w mocnym uścisku na znak wiecznej więzi. Ala była całkiem fajna jak na dziewczynkę – by posłużyć się słowami Hłaski. Podzielała także jego lotniczą pasję. Wymieniali się książkami, na mikołaja Marek dostał od niej Opowieści pilotów Jana Niwińskiego. Stworzyli nawet osobliwy klaser, do którego wklejali powycinane zewsząd fotografie i ilustracje samolotów, by w każdej chwili móc podziwiać dwupłatowce, szybowce, myśliwce i bombowce. Pomimo że zamieszkali razem z konieczności, nie byli na siebie skazani. Cieszyli się swoim towarzystwem, kiedy chcieli, a jeśli Hłasko miał ochotę na samotną wędrówkę, to pakował w żołnierski chlebak słoninę, cebulę, pajdę chleba i ruszał przed siebie.
W szczytowym momencie na Sobieskiego mieszkało jedenaście osób, które spały niemal jedna na drugiej. Marek i Ala mieli zwyczaj zamieniać się łóżkami, kiedy jedno lub drugie znudziło się swoim posłaniem: Marek normalnie spał na materacu, ale na meblu „siostry” wcale nie było mu wygodniej. Nie przeszkadzało mu to jednak wchodzić do niej pod kołdrę podczas długich porannych rozmów, kiedy trzeba było szeptać, by nie zbudzić babci Ali. Mareczek nie przepadał za panią Zofią, nie potrafił się podporządkować, więc za jej plecami odreagowywał, wymyślając wyzwiska, stworzył nawet prześmiewczy wierszyk przywołany w pamiętniku. Starsza kobieta kompletnie nie mogła zapanować nad niesfornymi nastolatkami, nieustannie przywoływała ich do porządku, odwołując się do osobistych doświadczeń, na które składały się własne, idealnie posłuszne dzieci i bliżej nieokreślone „jej czasy”. Marek zamienił serdeczną babcię Romanę na nieznośną, wiecznie niezadowoloną „Zundzię”.
Pewnego razu, szukając ucieczki od babki i rozrywki w smutnym mieście, Marek z Alą wybrali się do opuszczonego przez Niemców urzędu. Biegali pustymi korytarzami, aż natknęli się na radzieckiego sołdata, zaczęli więc uciekać w popłochu; towarzyszyli im chłopcy, których poznali chwilę wcześniej. Nigdzie nie widzieli wyjścia, w końcu dostrzegli okno – jedyną drogę ewakuacji. Nieznajomi, ku wielkiemu oburzeniu Marka, zamiast puścić Alę przodem, odepchnęli ją brutalnie i czym prędzej wyskoczyli na zewnątrz. Hłasko był zszokowany. Nie uważał się bynajmniej za dżentelmena, co to, to nie, ale dziewczynki należy przepuszczać i koniec! Tak go wychowano, tak mówiły matka i babcia, taki przykład dawały książki, tak skonstruowany był świat – bo jakże inaczej?
W drodze do domu natknęli się na lotnicze niewypały, Marek ocenił ich wagę na pięć kilo. W 1945 roku „bombki” nie robiły na nim najmniejszego wrażenia, jeśli nie liczyć naturalnej ciekawości. Dzieci ominęły je jednak szerokim łukiem, bo tak kazała Markowi robić matka. Ale kontakt z niebezpiecznymi materiałami nie był dla Hłaski niczym niezwykłym – kilka dni później uczestniczył w szabrowaniu radzieckich składów, z których wyniósł między innymi naboje do dubeltówki.
Marek – zgodnie z tym, co pisał o sobie w pamiętniku – był całkiem uzdolniony manualnie. Rąbał drewno, naprawiał kajaki, łatał dach, a nawet demontował silnik z pomocą młodszego kolegi. Jedenastolatek nie miał najmniejszego problemu z tym, że brudzi sobie ręce. Z radością reperował drobne usterki w gospodarstwie domowym, a gdy nie było czego reperować – majsterkował. Może czuł, że musi wejść w buty mężczyzny, którego zabrakło w rodzinie Hłasków? Ale była to właśnie tylko rola, którą odgrywał co jakiś czas, niekonsekwentnie. Dobitnie świadczy o tym histeria wywołana wyjazdem matki do Warszawy. 25 lutego Maria pojechała zobaczyć, co zostało ze stolicy i z ich mieszkania. Rozłąka trwała kilka dni, ale rozpacz Marka była ogromna. Płakał, nazywał siebie biednym, opuszczonym dzieckiem, wyczekiwał jej natychmiastowego powrotu:
O ja biedny! O ja nieszczęśliwy! O ja biedne, opuszczone dziecko! Auu! Auu! Moja mama pojechała do Warszawy i nie wraca, a ja nieszczęsny tęsknię okropnie. Co prawda przyjechać miała dopiero jutro, ale ja się tak stęskniłem, że dla mnie jeden dzień to tyle co septylion lat. Oj, być bez matki to straszna rzecz!
Tymczasem w Częstochowie odnalazł Hłasków Kazimierz Gryczkiewicz. Pojawił się w grudniu 1944 roku, akurat przed operacją woreczka żółciowego, której musiała zostać poddana Maria. Nie zamieszkał