Hłasko. Radosław Młynarczyk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Hłasko - Radosław Młynarczyk страница 12
Od przeprowadzki do Wrocławia i tak już chłodne stosunki Hłaski z partnerem matki zaczęły się jeszcze pogarszać. Wina leżała teraz po obu stronach. Gryczkiewicz, zazwyczaj wyważony w wypowiedziach, pozwalał sobie na ostre, kategoryczne uwagi na temat zachowania chłopca. Mężczyzna miał dość konserwatywne, ukształtowane jeszcze przed wojną poglądy, według których dziecko powinno bezwzględnie słuchać rodziców i okazywać im należny szacunek, chodzić jak w zegarku i najlepiej zwracać się do nich słowami „tak jest, mamusiu” oraz „dobrze, papo”. Ponadto bardzo kochał Marię, co akurat tylko utrudniało kontakty z Markiem. Każde zmartwienie, jakiego przysporzył matce syn, Kazimierz brał do siebie. Strofował zatem młodego Hłaskę nie tylko za złe zachowanie, lecz także za ranienie Marii. Miłość do niej stanowiła zarzewie i istotę tego konfliktu, szczególnie gdy Marek wszedł w wiek dojrzewania.
Ten moment przypadł właśnie na lata wrocławskie. Harcerstwo jeszcze jakoś Marka dyscyplinowało. Owszem, opuszczał lekcje i jego cenzurka pozostawiała wiele do życzenia, ale przynajmniej nie włóczył się po mieście i wpajano mu te wartości, których nie chciał przyjąć w domu. Prawdziwe kłopoty zaczęły się po zerwaniu z ZHP. Nieusprawiedliwionych godzin było coraz więcej, oceny ledwo pozwalały na promocję do następnej klasy, a fatalne zachowanie często skutkowało uwagami w dzienniku czy wezwaniem rodziców do dyrektora. Marek był niesforny, chodził własnymi drogami i często wyrażał swoje zdanie, co w czasach, kiedy szkolnictwo miało wypuszczać w świat odpowiednio sformatowaną ideowo młodzież, nie przysparzało mu sympatii pedagogów.
Oczywiście zupełnie nie poczuwał się do winy. Więcej, był niezadowolony, że Maria, najbliższa mu osoba, pozwala Gryczkiewiczowi na jakiekolwiek uwagi. Dotychczas byli we dwoje przeciwko światu, a teraz „matczynka” słuchała obcego człowieka, stawiając go ponad jedynego syna. Kilkakrotnie awantury skutkowały ucieczkami Marka. Najpierw naprzeciwko, do Czyżewskich, później dalej, na Hauke-Bosaka lub do Zyty. Chłopak słał dramatyczne listy z tych rejterad, stawiał ultimatum, błagał i straszył. Kończyło się to oczywiście najwyżej kilkudniową nieobecnością, ale pokazywało siłę jego charakteru (czy wręcz przeciwnie?).
Ostatecznie, chcąc nie chcąc, musiał zaakceptować stałą obecność Gryczkiewicza w swoim życiu. Przede wszystkim chłopak na co dzień obserwował troskę, jaką Kazimierz obdarzał Marię. Nie mógł pozostać na to obojętny. Marek był zazdrosny o jej uwagę, ale nie nienawidził Gryczkiewicza. Nie było też tak, że mężczyzna miał dla nastolatka same złe słowa. Gdyby spojrzeć na tę relację obiektywnie, to widać, że Kazimierz odgrywał rolę ojczyma najlepiej, jak potrafił – a nie miał ku temu żadnego przygotowania. Czasem kłopotliwie i niezdarnie, ale zawsze wedle swej najlepszej wiedzy zajmował się synem partnerki.
Tymczasem pozaszkolne życie Marka kwitło w najlepsze. W 1948 roku odbył się we Wrocławiu Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, w którym Hłasko uczestniczył w charakterze gońca. A ściślej – miał uczestniczyć, bo większość czasu spędzał na uganianiu się za autografami. W specjalnym zeszycie figurowały podpisy między innymi Pabla Picassa, Jarosława Iwaszkiewicza, Marii Dąbrowskiej i Arkadego Fiedlera. Wątpliwe, żeby czternastolatka obeszły kontrowersje związane z organizacją i przebiegiem kongresu: podkreślanie antagonizmu pomiędzy Związkiem Radzieckim i Zachodem, zaznaczanie polskości Ziem Odzyskanych czy, z drugiej strony, apele o przywrócenie wolności słowa w państwach bloku wschodniego. Istotne, że pierwszy raz zetknął się ze sławami, których dzieła dotychczas czytał z zapartym tchem.
Na kongres trafił dzięki protekcji Stefana Łosia, znanego literata, autora popularnej przed wojną Strażnicy. Pisarz był częstym gościem w domu Hłasków, przyjacielem rodziny; wykorzystywał swoją pozycję, by nieść pomoc we wszelkich biurokratycznych trudnościach. Pełnił wysokie funkcje w kierownictwie wrocławskiego oddziału Związku Literatów Polskich, znał miejscowych notabli i cieszył się powszechnym szacunkiem, mimo nieoficjalnego zakazu druku. Bardzo chłopca polubił za jego miłość do harcerstwa – w dwudziestoleciu sam aktywnie działał w ruchu skautowym i po zakończeniu działań wojennych gorąco zachęcał młodzież do zrzeszania się w odrodzonym ZHP. Maria z lekkim niepokojem przyjmowała Łosia w swoje progi, ponieważ nie ukrywał, że jest homoseksualistą, co dla kobiety pruderyjnej i pobożnej – choć przecież żyjącej w konkubinacie – stanowiło powód do oburzenia. Krążyły też po mieście plotki, że przed wojną został on wyrzucony z harcerstwa za napastowanie chłopców. Kazimierz z Markiem natomiast przepadali za literatem. Stopień zażyłości między nimi był na tyle wysoki, że Hłasko także u niego mieszkał, gdy uciekał z domu. Relacja ta jednak, jak twierdził sam Marek, nigdy nie miała charakteru erotycznego.
Wakacje 1948 roku były ostatnim miłym epizodem we wrocławskim życiu Hłaski. Po kilkumiesięcznej przygodzie z liceum handlowym i pobycie w szpitalu w związku z operacją przepukliny został odesłany przez Marię (i Kazimierza?) do Legnicy, do szkoły Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci – oddalonej o siedemdziesiąt kilometrów, z internatem. W pierwszej chwili Marek poczuł się zdradzony. Uważał, że matka wyrzuciła go nie tylko z domu, ale nawet z miasta, że pozbyła się problemu, a Massa odniósł ostateczne zwycięstwo. Zawód nie minął szybko, wręcz przeciwnie – zamiast spodziewanych cotygodniowych odwiedzin musiały mu wystarczyć listy i sporadycznie przesyłane prezenty. Z jego punktu widzenia został potraktowany niesprawiedliwie i o wiele bardziej zasadniczo, niż na to zasługiwał.
Maria Hłasko i Kazimierz Gryczkiewicz w ogródku domu przy ulicy Borelowskiego we Wrocławiu, lato 1949 roku
Andrzej Czyżewski Collection / East News
Czyżby? Z liceum handlowego wyleciał za niesubordynację (chyba jednak wrodził się w ojca) w listopadzie. Włóczył się po mieście i snuł po domu, pozbawiony zajęcia i perspektyw. Z Borelowskiego przepędzały go ciągłe konflikty: a to z matką, a to z Gryczkiewiczem. Ulica witała go chłodem, a schronienia szukać próżno – babka Romana, która mimo coraz gorszego zdrowia wciąż wywierała ogromny wpływ na rodzinę, była w zmowie z Marią, podobnie ciotki. U Łosia z kolei nie zawsze nadarzała się sposobność. Nawet sam Marek musiał być zmęczony tą sytuacją. Może więc mimo wszystko na wyjazd do Legnicy patrzył też z nadzieją?
Nawet jeśli tak było, to w listach pisanych zaraz po przyjeździe do internatu głównie narzekał. Podczas nielicznych weekendowych wizyt w domu błagał Marię, żeby pozwoliła mu zostać, obiecywał, że już nie będzie sprawiał problemów, przekonywał, że w internacie sytuacja nie jest za ciekawa, że miejsce dziecka jest przy matce. Nic z tego, w Legnicy miał dotrwać do końca roku szkolnego.
To było jego pierwsze poważne zetknięcie z dorosłością. Musiał zadbać o czystość i ubiór, samodzielnie dysponować pieniędzmi i dzielić czas między zabawę i naukę. To wszystko w męskim internacie, wśród młodszych i starszych kolegów. Bursą przy ulicy Kingi nie rządziły chyba jednak zbyt surowe reguły, skoro zbuntowany, acz trzymany pod kloszem chłopiec ostatecznie poradził sobie w niej zupełnie nieźle, choć z pewnością dokuczała mu w pewnym stopniu alienacja. Marek nie wyglądał na piętnastoletniego młodzieńca, tylko na dziesięcioletnie dziecko. Boleśnie przeżywał niedoskonałości swojej aparycji, prosił matkę w listach o terapię hormonalną, która umożliwiłaby niedojrzałemu ciału dorównanie umysłowi.
Przygodę z Legnicą sfinalizował świadectwem ukończenia szkoły powszechnej,