Krawędź wieczności. Ken Follett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krawędź wieczności - Ken Follett страница 41

Krawędź wieczności - Ken Follett

Скачать книгу

Dennis Wilson i paru innych. Gabinet prokuratora generalnego znajdował się obok.

      Przy biurku nieopodal drzwi siedział Dennis. Był blondynem o bladej cerze, przedwcześnie łysiejącym.

      – Kiedy wraca? – zapytał George.

      Dennis wiedział, że chodzi o szefa resortu.

      – Myślę, że nie wcześniej niż za godzinę.

      – Chodź, obejrzymy gabinet Bobby’ego – zaproponował George matce.

      – Jesteś pewien, że można?

      – Sądzę, że Bobby nie miałby nic przeciwko temu.

      George przeprowadził matkę przez przedpokój, po drodze kiwając głową dwóm sekretarkom. Gabinet prokuratora generalnego przypominał salon w wiejskiej rezydencji: był wyłożony orzechową boazerią i miał wielki kamienny kominek; na podłodze leżał wzorzysty dywan, zasłony także były we wzory. Stało w nim również kilka stolików z lampami. Pomieszczenie było ogromne, lecz Bobby jakoś zdołał sprawić, że wyglądało na zagracone. Wśród sprzętów znalazły się akwarium oraz wypchany tygrys. Na olbrzymim biurku walały się papiery, między którymi dostrzegli popielniczki oraz zdjęcia rodzinne. Na ściennej półce za fotelem stały cztery aparaty telefoniczne.

      – Pamiętasz mieszkanie za Union Station, które zajmowaliśmy, kiedy byłeś mały? – spytała Jacky.

      – Jasne, że tak.

      – W tym gabinecie zmieściłby się cały nasz dom.

      George się rozejrzał.

      – Chyba tak.

      – A to biurko jest większe niż łóżko, w którym spałeś ze mną do czwartego roku życia.

      – My oboje i jeszcze pies.

      Na biurku spoczywał zielony beret, nakrycie głowy amerykańskich sił specjalnych, które Bobby bardzo podziwiał. Jednak większe zainteresowanie Jacky wzbudziły fotografie. George wziął do ręki oprawione zdjęcie Bobby’ego i Ethel, którzy siedzieli na trawniku przed dużym domem w otoczeniu siedmiorga swoich dzieci.

      – Zrobione przed Hickory Hill. Tak właśnie nazywa się ich dom w McLean w Wirginii – wyjaśnił George, podając matce zdjęcie.

      – Ładne – pochwaliła. – Widać, że troszczy się o rodzinę.

      – Kto mianowicie? – padło pytanie. Głos miał bostoński akcent i znamionował pewność siebie.

      George błyskawicznie się odwrócił i ujrzał Kennedy’ego, który wchodził do gabinetu. Miał na sobie pomięty popielaty letni garnitur. Krawat zwisał luźno, kołnierzyk koszuli był rozpięty. Robert nie był tak przystojny jak starszy brat, a to z powodu dużych przednich zębów przypominających królicze.

      – Proszę wybaczyć – odezwał się zbity z tropu George. – Myślałem, że wróci pan później.

      – Nic się nie stało – odparł Bobby, lecz George nie miał pewności, czy naprawdę tak myśli. – To pomieszczenie stanowi własność narodu amerykańskiego, więc jego przedstawicielom wolno je oglądać, jeśli mają ochotę.

      – Oto moja matka Jacky Jakes – dokonał prezentacji George.

      Bobby energicznie uścisnął jej dłoń.

      – Pani Jakes, ma pani wspaniałego syna – powiedział, starając się ją oczarować jak każdego potencjalnego wyborcę.

      Twarz Jacky pociemniała z zawstydzenia, lecz odpowiedź padła natychmiast:

      – Dziękuję. Pan ma ich kilkoro, co widać na zdjęciu.

      – Czterech synów i trzy córki. Wszyscy są cudowni, mówię to z pełnym obiektywizmem.

      Cała trójka się roześmiała.

      – Miło było panią poznać, pani Jakes – rzekł Bobby. – Proszę nas odwiedzać.

      Było to taktowne pożegnanie, George i jego matka wyszli z gabinetu.

      – Czułam się zażenowana, ale Bobby był miły – powiedziała Jacky, idąc korytarzem.

      – To zostało zaplanowane – stwierdził ze złością George. – Robert nigdy nie zjawia się przed czasem. Dennis specjalnie nas podpuścił, chciał, żebym wyszedł na pyszałka.

      Matka poklepała go po ramieniu.

      – Jeśli nie spotka nas dzisiaj nic gorszego, to nie powinniśmy się skarżyć.

      – No nie wiem. – George przypomniał sobie zarzut Vereny, która oceniła, że odgrywa rolę ozdoby. – Sądzisz, że Bobby zatrudnił mnie po to, by udawać, że słucha głosu Murzynów, podczas gdy w rzeczywistości nic sobie z nich nie robi?

      Jacky myślała przez chwilę.

      – Owszem, to możliwe.

      – Może zdziałałbym więcej, pracując dla Martina Luthera Kinga w Atlancie.

      – Rozumiem, co czujesz, ale myślę, że powinieneś tu zostać.

      – Wiedziałem, że tak powiesz.

      George wyprowadził matkę z gmachu.

      – Jak tam twoje mieszkanie? – zapytała. – Muszę je zobaczyć w następnej kolejności.

      – Jest świetne. – George wynajął lokum na najwyższym piętrze w wąskim wiktoriańskim szeregowcu nieopodal Kapitolu. – Zajrzyj w niedzielę.

      – Ugotować obiad na twojej kuchence?

      – Jakże miło z twojej strony.

      – Poznam twoją dziewczynę?

      – Zaproszę Norine.

      Pocałowali się na pożegnanie. Jacky wsiądzie do pociągu i pojedzie do domu w hrabstwie Prince George w Marylandzie. Przed odejściem miała mu coś jeszcze do powiedzenia:

      – Pamiętaj. Tysiąc inteligentnych młodych ludzi pali się do pracy u Martina Luthera Kinga. Ale tylko jeden Murzyn siedzi w biurze sąsiadującym z gabinetem Roberta Kennedy’ego.

      Ma rację, pomyślał George. Zwykle ją miała.

      Wróciwszy do biura, nie odezwał się do Dennisa, tylko usiadł przy biurku i napisał dla prokuratora generalnego streszczenie raportu o integracji w szkołach.

      O siedemnastej Robert Kennedy i jego doradcy wsiedli do limuzyn, by odbyć krótką przejażdżkę do Białego Domu, gdzie Bobby umówił się na spotkanie z prezydentem. George po raz pierwszy miał wziąć udział w naradzie w Białym Domu i nie wiedział, czy cieszyć się, że zdobywa zaufanie pryncypała, czy uznać, że narada jest jedną z mniej ważnych.

      Weszli

Скачать книгу