Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga. Marian Piotr Rawinis

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga - Marian Piotr Rawinis страница 3

Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga - Marian Piotr Rawinis

Скачать книгу

w alkowie. – Wiem, że to moja wina, choć nie wiem, z jakich powodów spotkała mnie taka kara.

      – Twoja – przyznała Elżbietka.

      Długo przygotowywała się do tej rozmowy. Roksana tłumaczyła jej cały dzień, co i jak powinna powiedzieć.

      – Najważniejsze, żeby uznał się za winnego – mówiła. – W takich sprawach wszyscy uważają, że to sprawa kobiety. A sama wiesz, że to nieprawda. Jeśli więc Konrad potwierdzi, będzie to znaczyło, że nie ty jesteś winna. Kiedy zaś się tak stanie, pomy¬ślimy, co można zrobić dalej.

      Elżbietka uważała, że choć Konrad gotów jest wziąć winę na siebie, przed ojcem nigdy się do tego nie przyzna. Nawet jeśli wszystko by mu powiedział, Jan ze Szczekocin nie uzna tego za wystarczające tłumaczenie. Teść będzie przekonany, że to tylko wybiegi, aby pozbawić go obiecanego posagu.

      Konrad zachowywał się jak małe dziecko. Siedział na ławie pod ścianą, a zapłakaną twarz ukrywał w dłoniach. Zupełnie nie przypominał młodego człowieka, o którym mówiono, że jest dworny, rycerski, a nawet odważny. Kiedyś wcale nie był nieśmiały. Taki był tylko wobec żony i bał się ojca.

      – Ojciec mnie zabije! – mówił teraz. – Kiedy się dowie, że to moja wina, po prostu mnie zabije.

      Płakał i pytał bezradnie:

      – Co ja mam zrobić, Elżbietko?

      Po tylu miesiącach oczekiwania, tłumaczenia, pomocy, wyrozumiałości, żona nie miała już dla niego współczucia.

      – Nie wiem – odpowiedziała, wzruszając ramionami. – Może powinieneś wrócić do ojca i błagać, żeby cię wziął na swoje utrzymanie.

      – Ale przecież jestem twoim mężem – zauważył nieśmiało.

      – Nie jesteś – poprawiła z naciskiem. – Wcale nie byłeś i nigdy nim nie będziesz. Im prędzej się rozstaniemy, tym lepiej. Jestem jeszcze młoda i na pewno znajdę sobie kogoś, kto będzie wiedział, jak należy postępować z niewiastą.

      SYNOWIE HEDWIGI

      Do Dębowca Hedwiga pojechała dopiero po trzech tygodniach. Roksana długo zwlekała z wyjściem na powitanie. Kiedy się w końcu pojawiła, nie było w niej zwykłej serdeczności, co Hedwiga odczuła bardzo boleśnie. Obwiniała siebie, że od razu nie pojechała za przyjaciółką, gdy ta postanowiła opuścić Lipową.

      – Czemu wyjechałaś? – zapytała teraz. – Tak to wyglądało, jakbym ci zrobiła wielką przykrość, a przecież nawet przez myśl coś takiego by mi nie przeszło. Zawsze byłam ci oddaną.

      Roksana robiła minę, która wskazywała, że nie jest skora do ugody. Ale tylko przez chwilę, bo wkrótce rozpłakała się i rzuciła Hedwidze w ramiona.

      – Jaka jestem niedobra! – szlochała. – Jak niewdzięcznością odpłacam ci za tyle starania i dobroci!

      – Co ty mówisz? – Hedwiga pogłaskała przyjaciółkę po głowie. – Czy kiedyś ci wymawiałam, że siedzisz w Lipowej?

      Roksana rozpłakała się jeszcze bardziej.

      – No, sama widzisz! – powiedziała. – Mówisz, że siedzia¬łam w Lipowej, a przecież ja byłam twoją zastępczynią, dbałam o majątek i o chłopców, jakby byli moimi rodzonymi synami…

      Nie dała się namówić do powrotu, a po namyśle Hedwiga musiała pogodzić się z jej wywodami. Teraz to ona powinna zająć się synami i Lipową. Roksana zrobiła swoje.

      Nie domyślała się, że Roksaną mogły powodować zupełnie inne przyczyny.

      Hedwiga coraz częściej miała wrażenie, że wiele spraw, najważniejszych spraw, wymyka się jej z rąk. Nie miała kłopotów z chłopcami dawniej, gdy byli mali. Łatwo było zapanować nad nimi i nad wszystkim innym, a teraz wyglądało na to, że coraz gorzej sobie radzi. Chłopcy zaczynali chadzać własnymi drogami, tylko patrzeć, a w ogóle odejdą. Sprawy w majątku szły niby jak dawniej, ale często teraz bywała zmęczona, zniechęcona nawet, bo wszystko układało się jakoś ciężej i trudniej. Nie wiedziała, na czym to polega, ale było na tyle wyraźne i dokuczliwe, że wiele razy płakała do poduszki. Ona, Hedwiga, silna, mocna, stanowcza, płakała do poduszki.

      Jeszcze niedawno jej siostra kwitowała te kłopoty prostymi odpowiedziami.

      – W majątku powinien być mężczyzna i jego silna ręka. Sama nie dasz sobie rady i najwyższy czas za kimś się obejrzeć.

      Mówiła tak wiele razy, ale od czasu, gdy zbuntował się Dominik, jakby przestała, bo wszystko to odnosiło się przecież także do niej. Gdyż Marina nadal była sama. I już się pogodziła ze swoim losem wdowy – nie wdowy. A Hedwiga nie pogodziła się, bo wciąż nie uważała się za wdowę, lecz za niewiastę oczekującą powrotu męża z bardzo długiej wyprawy. Ale teraz nocami zdarzało się Hedwidze myśleć, o ile byłoby jej łatwiej, gdyby miała przy sobie męskie ramię. Jakiekolwiek męskie ramię.

      Po takich rozmyślaniach biegła rano do spowiedzi i płakała w konfesjonale, jakby dopuściła się rzeczywistej zdrady.

      – To nie grzech – poprawiał dobrotliwie ksiądz Franciszek. – To jedynie myśli, a może tylko sny…

      Wcale nie zadawał pokuty, a po jakimś czasie Hedwiga przybiegała do niego z takimi samymi niepokojami.

      – Myślałam o innych – mówiła. – Myślałam, że dobrze byłoby mieć kogoś przy sobie…

      – To nic – tłumaczył ksiądz Franciszek. – To nic. Jesteście bardzo zmęczona, potrzebujecie pomocy i oparcia, jakie w mał¬żeństwie daje żonie mężczyzna.

      Za którymś razem przyznała się, że myśli o konkretnej osobie.

      – Marzyłam o nim – powiedziała. – Chyba o nim marzyłam. To na pewno grzech. Bo wyobrażałam sobie, że jest przy mnie, silny, opiekuńczy. Nie myślałam już o mężu, tylko o nim. Czy to grzech?

      – A jakie to były myśli? – zapytał ksiądz Franciszek. – Czy były to grzeszne myśli? Czy myśleliście, że jest gospodarzem waszego dworu, czy też może, że jest waszym mężczyzną, waszym mężem czy może kochankiem?

      – Myślałam o nim grzesznie – przyznała się Hedwiga, płacząc. – Że jest ze mną we dworze. Ale i myślałam, że jest ze mną w łożnicy. Czy myśl taka może być grzechem? I to jeszcze ciężkim grzechem?

      Ksiądz Franciszek wzdychał niepewnie.

      – O kim? – pytał szeptem. – Czy ja go znam? Jak się nazywa?

      – Nie znacie – odpowiedziała Hedwiga. – To…

      Nie dokończyła spowiedzi. Nagle rozpłakała się, zerwała z kolan i wybiegła z kościoła, zostawiając księdza Franciszka zdumionego w najwyższym stopniu.

      – Coś chyba nie tak powiedziałem – zmartwił się duchowny. – Na pewno coś nie tak pani Hedwidze powiedziałem.

      Do

Скачать книгу