Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga. Marian Piotr Rawinis
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga - Marian Piotr Rawinis страница 6
Zerwał się od stołu i stanął naprzeciw Roksany.
– Teraz rozumiem, czemu mój chłopak taki niekonkretny. Pytam go, a on kręci i się wywija. Broni swojej żony, rozumiem. Tylko po co taka żona, która nie może dać dziecka? Co za głupiec! Czemu milczał o tym do tej pory?!
– On wam niczego nie zdradził, bo się was boi.
– I powinien się bać! – przytaknął Jan ze Szczekocin. – Posłuszeństwo wobec ojca to jedno z najważniejszych przykazań. Ale z tego przykazania wynikają obowiązki. Nie powiedział nic, bo pewnie ochrania żonę. Elżbietka, owszem, bardzo wdzięczna, ale czegoś więcej oczekuję od synowej.
Pani Roksana zaplotła ramiona.
– Nie powiedział wam, bo to jego wina – oświadczyła spokojnie.
Jan ze Szczekocin podskoczył jak oparzony.
– Co wy mi tu…? – warknął zły.
– Jego, nie Elżbietki – powtórzyła dobitnie Roksana.
Jan ze Szczekocin wyszczerzył zęby.
– No! – zawołał. – To tuś mi, chytrusie?!
W jego głosie była groźba.
– Co wy mi tu opowiadacie?! – uniósł się. – Jego wina? Jakże to może być? Mój Jan płodny, ja nie chwaląc się też, a Konrad miałby…
Pani Roksana nie poruszyła się z miejsca.
– Będziecie krzyczeć czy chcecie dowiedzieć się prawdy?
Był zły, ale opanował się. Ta kobieta wyjawiła, że ma w sprawie swój interes, nie wiedział jeszcze jaki, ale zamierzał się tego dowiedzieć. Jeśli myśli, że łatwo go oszuka i nabierze na babskie gadki, to się grubo myli.
– Znam was! – wycedził przez zęby. – I dowiem się, jaki macie interes, żeby mnie zwodzić, bo że zwodzicie, to pewne. Przecież jesteście przyjaciółką rodu pana Jeno.
– Mogę być waszego – zauważyła. – To zależy tylko od tego, czy będziecie mogli zapłacić za moją przyjaźń.
Nikt tak nie mówił do starosty lubelskiego, a już na pewno nie żadna niewiasta. Skoczył ku niej niby żbik, przycisnął całym ciałem do ściany.
– Co to za grę prowadzisz ze mną, co? – syknął. – Myślisz, że wystarczy, żebyś zamrugała oczami, a już mnie kupiłaś? Ja miałbym ci zapłacić?
Przydusił ją do ściany, czując, jaka jest młoda i sprężysta. Miał ponad pięćdziesiąt lat i nieczęsto mógł sobie pozwolić, żeby posmakować młodego niewieściego ciała. Włosy Roksany pachniały upojnie ziołami, pod dłonią na wiśniowej materii czuł jędrność piersi.
Nie opierała się. Kiedy tak naparł na nią, ustąpiła, choć mia¬ła wolne ręce. Uznał to za przyzwolenie, zresztą zawsze łatwo łamał opór.
– Zapłacić? – zapytał oszołomiony jej bliskością. – Zapłacę, kiedy będę wiedział za co.
Nie broniła się nawet wtedy, gdy nagle pocałował ją mocno w usta. Poddała mu się, a on uznał, że już jest jego. Jego ręka odważnie spoczęła na jej udzie i choć się szarpnęła, łatwo podwinął suknię i sięgnął pod nią dłonią. Ręka była odważna i wiedziała, co może zrobić z kobietą.
– Niechaj wiem, za co – powtórzył, całując w szyję.
– Będziesz wiedział – odpowiedziała szeptem wprost do jego ucha, a kiedy zachwycił się tym szeptem, wpiła się w ucho zębami.
Wrzasnął. Nie mógł odskoczyć, bo zęby Roksany trzymały mocno. Nie mógł jej odepchnąć, bo sam ją najpierw przydusił do ściany. Wił się i krzyczał z bólu, aż go wreszcie puściła, a on odskoczył.
– Ty suko! – zawołał, chwytając się za krwawiące lewe ucho.
Był blady z wściekłości. Zamachnął się pięścią, ale się nie spodziewał, że jest na to przygotowana. Cios wymierzony na oślep nie trafił Roksany, uchyliła się sprytnie, a jego pięść wylądowała na makacie, pod którą była twarda ściana.
Znowu krzyknął z zawodu i nieoczekiwanego bólu. Był w tej jednej chwili bezbronny. Roksana uniosła nieco suknię, zobaczył przez krótką chwilę jej zgrabną nóżkę. Miała na stopie mocny skórzany trzewik na grubej podeszwie. Zanim zdążył pomy¬śleć, wymierzyła mu kopniaka w krocze.
Stęknął, upadł na kolana i przewrócił na bok.
Stanęła nad nim, nagle wyniosła i wyprostowana. Na zębach, na dziąsłach, na dolnej wardze miała smużki krwi.
– Ja! – powiedziała dobitnie. – Zawsze ja sama wybieram. Zapamiętaj to sobie, stary koźle. Siłą to możesz brać swoje dziewki w czeladnej. Na mnie musiałbyś sobie najpierw zasłu¬żyć.
Leżąc na deskach i z trudem łapiąc powietrze, patrzył na nią szeroko otwartymi oczami. Boże, przepuścił taką kobietę! Taką kobietę! Ucho od razu przestało boleć, choć krew ciekła, plamiąc świąteczny kaftan i dywan na podłodze.
Otworzyły się drzwi i na chwilę zajrzała czyjaś głowa, zaciekawiona hałasem i krzykami.
– Precz! – syknęła Roksana.
Głowa zniknęła natychmiast.
Jan ze Szczekocin usiadł na podłodze, rękawem ocierając spływającą krew.
– Źle was zrozumiałem – usprawiedliwiał się, z trudem wymawiając słowa, które mogły być rodzajem przeprosin.
Mimo dotkliwego bólu był bardzo poruszony. Taką kobietę mieć, z taką się potykać!
Roksana wyjęła chustkę z rękawa sukni i podała bez słowa. Przyłożył ją do piekącej rany.
Siedział na podłodze, wracał do sił, a nie mógł oderwać oczu od Roksany. Taką kobietę zdobyć! Czym ją kupić? Co jej dać, żeby zechciała zostać?
– Wierzę – powiedział. – Wierzę, że wiecie, czego chcecie.
Podeszła, wyjęła mu chustkę z ręki i – przyklęknąwszy – zaczꬳa wycierać mu ucho, a potem szyję. Krwi było dużo, chustka niewielka, krew z niej skapywała i wiśniowa suknia Roksany mocno się poplamiła. Spojrzał na brunatne zacieki rozchodzące się koliście na materii.
– To dopiero będą gadać – mruknął, ale w jego głosie nie było przejęcia. – Sam się bym jeszcze jakoś wytłumaczył, ale jak wyjaśnię te plamy na waszej sukni?
Roksana uśmiechnęła się.
– Całkiem zniszczona – przytaknęła. – Może poproszę, by¬ście w jej miejsce kupili nową.
Westchnął