Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga. Marian Piotr Rawinis
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga - Marian Piotr Rawinis страница 5
Pan Jan zastanowił się, a wzrok jego spoważniał. Ku czemu zmierza ta niewiasta? Jest kuta na cztery nogi, pomyślał. Trzeba na nią uważać, bo jest sprytna, chytra nawet, a z taką walczyć trudno. Dwóch mężów miała, a bardzo młoda jeszcze. Szczwana sztuka. Zna pewnie rozmaite sposoby i może… Właśnie, sposoby. Czyżby i na ten kłopot znała jakieś lekarstwo?
– Niewiasty na pewno mają swoje sztuczki – zaczął. – Nie wiem, czy mi tu jakiej zasadzki nie szykujecie, bo przecież jesteście przyjaciółką mojej synowej. A to może znaczyć, że niewiasty jak to niewiasty, lubią się trzymać razem i czasem nawet razem wystąpić przeciw mężczyznom.
Pani Roksana spoważniała.
– Możemy pomówić żartobliwie – odpowiedziała. – Możemy i poważnie. To od was zależy.
Jan ze Szczekocin zastanawiał się. To diabeł, kuty na cztery nogi diabeł. Lepiej dowiedzieć się tego i owego, bo zanim się człowiek obejrzy, już może znaleźć się w jego mocy.
– Poważnie? – powtórzył. – Jesteście przyjaciółką mojej synowej, ale tak mówicie, jakby i los mojego Konrada nie był wam obojętny.
Patrzył przy tym uważnie, sprawdzając, czy ją przyłapie na kłamstwie. W oczach gościa igrały wesołe iskierki.
– A może mam własny interes na widoku? – zapytała odważnie.
Jan za Szczekocin zaniemówił na chwilę.
– Ciekawe rzeczy mówicie – przyciszył głos. – Tak ciekawe, że chętnie bym o nich pogwarzył… w stosowniejszych okoliczno¬ściach.
– Kiedy tylko wola – uśmiechnęła się Roksana.
Młodszy Jan ze Szczekocin, brat Konrada, chodził dumny i wyniosły. Miał wszystko – majątek, powodzenie, żonę, potomstwo, nie musiał martwić się o przyszłość. Dzięki temu mógł być życzliwy nawet dla brata. Nigdy nie przestawali z sobą zbyt blisko, bo Jan był starszy od Konrada więcej jak dziesięć lat.
– Cóż, bracie? – zapytał, gdy spotkali się przy świątecznym stole. – Dobrze ułożyło ci się życie?
Konrad potaknął nieśmiało. Wobec starszego brata był onie¬śmielony jak w stosunku do ojca.
– Bóg wam zapłać za troskę – podziękował.
– Ja, widzisz, po ojcu wezmę starostwo – puszył się Jan. – I to nie jest wszystko, bo właśnie byłem na królewskim dworze i rozmaitych tam doczekałem się obietnic. Król Jagiełło niezwykle rad mnie widzi. Kiedy zaś ojciec pomrze, dopiero będę mógł się majątkiem pochwalić!
Konrad spojrzał z przestrachem.
– Ojciec? Przecież…
Jan roześmiał się swobodnie.
– Dziecko jesteś – powiedział lekceważąco. – Nikt nie jest wieczny, a o niektórych sprawach trzeba pomyśleć zawczasu.
Konrad zazdrościł bratu pewności siebie i teraz patrzył na niego z podziwem.
– A jakże tam u ciebie z wiadomymi sprawami? – dopytywał się brat. – Ojciec mówił, że posagu nie możesz wziąć, póki nie zdziałacie czegoś w alkowie. Trzeba ci tedy bardziej się starać.
– Tak, bracie – dziękował Konrad. – Dziękuję za wasze rady.
– Zawsze możesz do mnie po nie przyjść – obiecał Jan. – W końcu jesteśmy rodziną.
Wieczorem następnego dnia starosta lubelski Jan znowu mówił z panią Roksaną.
– No? – zaczął. – Teraz możemy swobodnie pogawędzić. Bardzom ciekaw, jaki interes macie w związku z moim synem.
– A mówiłam, że idzie o Konrada?
– Tak to zrozumiałem, a wy nie zaprzeczycie.
Jan ze Szczekocin nalał wina do szklanic z grubego niebieskawego szkła, podniósł swoją do góry i popatrzył na naczynie pod światło.
– Z Italii – pochwalił się.
Roksana umoczyła usta.
– Dobre wino – przyznała po chwili.
– Tak? A co jeszcze lubicie?
Nie odpowiedziała od razu. Pan Jan patrzył uważnie, a w jego wzroku była zachęta. Od samego przyjazdu dawał jej znaki, że bardzo ją uważa jako niewiastę piękną, bogatą i niegłupią. Droczyła się, pochlebiało jej to nadskakiwanie. Domownicy dostrzegli zainteresowanie pana piękną sąsiadką syna, nikt jednak nie odważył się słowa powiedzieć przeciwko panu Janowi.
Siedzieli znowu przy ogniu w wielkiej komnacie na pierwszym piętrze zamku, ale tym razem poza nimi nie było tu nikogo. Domownicy pojechali do kościoła, a służbie gospodarz kazał iść precz. Ta sytuacja dogadzała Roksanie, bo to, co miała do powie-dzenia, nie było przeznaczone dla obcych uszu. Uśmiechnęła się, robiąc niewinną minę.
– Kiedy niewiasta zostaje sama na majątku, musi się niemało starać, żeby wszystko szło jak należy – odpowiedziała dopiero po chwili.
Pan Jan dobrze znał te sztuczki, ale tym razem wziął je za dobrą monetę.
– Nie wyglądacie na taką, co sobie nie daje rady.
– Daję – przyznała. – Niemało wokoło trudnych spraw, z którymi trzeba się zmierzyć. Dlatego nie robię niczego bez zastanowienia. Wolę dwa razy pomyśleć, niż raz pobłądzić. Wy na przykład mówicie, że zrobiliście błąd, łaszcząc się na majątek Elżbietki…
– Może i zrobiłem – kiwnął głową – a może wcale nie zrobiłem. Są jeszcze młodzi, mogą trochę poczekać. Kiedy tylko Elżbietka zajdzie w ciążę…
– A jeśli nie zajdzie?
Pan Jan przymrużył oczy. Czuł niepokój przy tej kobiecie, a nie rozumiał, co jest jego przyczyną.
– Wy coś wiecie – zauważył. – Wiecie coś ważnego i chyba nawet chcecie mi o tym powiedzieć.
– Mam interes – przypomniała.
– Dobrze – zgodził się. – Zrozumiałem wasze przymówki. Chcecie skorzystać na tym, że mi o tym powiecie, tak? Żebym wam zapłacił?
Roksana wstała ze swojego miejsca i odeszła pod ścianę. Wisiała tam opona kunsztownie tkana w drobny wzór przedstawiający polowanie w lesie.
Patrzył za nią niespokojnym wzrokiem.
– Nie wiem, czy was na to stać – zauważyła tonem, w którym nagle pojawiła się wyższość.
– Mnie? – zapytał. – Mnie stać na wszystko.
Ale