Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga. Marian Piotr Rawinis
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Saga rodu z Lipowej 20: Zuchwała intryga - Marian Piotr Rawinis страница 4
Chłopcy sprawiali coraz więcej kłopotów.
– Potrzebuję pieniędzy – oświadczył Marcin matce, czym wprawił ją w wielkie zdumienie.
– Pieniędzy? A po cóż ci one?
– Na moje potrzeby.
– A jakież ty masz potrzeby? Czy nie dostajesz wszystkiego ode mnie?
– Mam swoje sprawy – upierał się, choć nie wyjawił, jakie wydatki planuje.
Hedwiga zastanawiała się, co może mieć na myśli, ale nie odgadła zamiarów syna. Próbowała również podpytać młodszego, lecz ten niewiele mógł powiedzieć.
– Nie wiem – odparł. – Nie mówił mi.
Sprawa wyjaśniła się dużo później, gdy któregoś dnia Hedwiga, wybierając się do kościoła, nie mogła znaleźć w skrzynce bursztynowego naszyjnika. Podejrzewała służbę i dopiero potem dowiedziała się, kto jest winny.
– No, wziąłem – przyznał się Marcin, patrząc spode łba i unikając wzroku matki. – Zabrałem, bo nie chcieliście dać mi sama, a przecież jako dziedzic Lipowej mam swoje potrzeby.
Mimo nagabywań nie przyznał się jednak, dla kogo przeznaczył naszyjnik matki. Hedwiga skrzyczała go najpierw, ale potem zastanowiła się i przyznała synowi rację.
– Powinien mieć coś własnego – postanowiła.
PANOWIE ZE SZCZEKOCIN
Grudzień 1399
Na święta Bożego Narodzenia pojechali do Szczekocin we troje. W Dębowcu były duże sanie, w których zmieścili się swobodnie, pan Konrad w środku, jego żona po prawej ręce, pani Roksana po lewej. Mróz trzymał tęgi, ale pod wilczymi skórami ciepło i przyjemnie.
Kobiety były najwyraźniej w dobrym nastroju.
– Wielkie zadanie przed wami – śmiała się Roksana. – Teraz musicie rozgrzać nas obie.
Konrad uśmiechał się niepewnie. Nie przyznał się nikomu, że od tygodni przemyśliwał, jak wymówić się od ojcowskiego zaproszenia. Bał się rodzicielskich uwag i przymawiania. Trochę liczył na to, że w niechęci wyjazdu do rodowej siedziby wspomoże go Elżbietka, ale niespodziewanie żona bardzo naciskała na wyjazd.
– Oczywiście, że powinniśmy pojechać – zgodziła się natychmiast.
Ona z kolei nie przyznała się mężowi, skąd wzięła się u niej taka chęć odwiedzenia Szczekocin.
– Dowiem się wszystkiego – obiecała Roksana. – Tylko mi w niczym nie zaprzeczaj i nie przeciwstawiaj się. Pamiętaj, że robię to dla ciebie.
– Dobrze – potwierdziła Elżbietka, choć zupełnie nie wiedziała, na co się godzi.
Widok Szczekocin, kamiennego zamku tuż obok wielkiej osady nad Pilicą, zrobił na pani Roksanie duże wrażenie.
– Mając coś takiego Odrowąże łakomią się jeszcze na twoje wsie? – szeptała zadziwiona do Elżbietki.
Wjechali na długi wąski most prowadzący do bramy, przed którą stali ludzie z pochodniami i sam starosta Jan, ukłonami witając gości.
Uważnie przyjrzał się przede wszystkim synowej, usiłując zobaczyć, czy mimo futer nie dojrzy oznak jej brzemienności. Wyraz niezadowolenia na krótką chwilę pojawił się na jego twarzy.
– Witajcie! – wołał jednak rad z odwiedzin. – Prędko was z powrotem nie wypuszczę, to pewne!
Ledwo przywitał się z synem, który w jego obecności zmalał jakby, skulił się, pochylił.
Najwięcej uwagi od pierwszego wejrzenia poświęcał Roksanie. Pani z Dębowca nawet nad młodszą Elżbietką górowała urodą, bujną i świeżą dojrzałością. Konrad przedstawił gościa niepewnie, jakby obawiał się, czy ojciec będzie zadowolony, że przywiózł niezapowiedzianą osobę, ale Jan ze Szczekocin głośno pochwalił jego pomysł.
– Co za goście! – powtarzał zachwycony. – Co za goście!
Podał ramię pani Roksanie i pospiesznie prowadził ją do ogrzanego wnętrza, bo mróz trzymał solidny i para buchała z ust wielkimi kłębami.
– Co za gospodarz! – krygowała się Roksana.
W kamiennej komnacie, wyłożonej grubymi dywanami, na wprost wielkiego komina, gdzie płonęły wielkie bukowe polana, Jan ze Szczekocin, starosta lubelski, głaskał siwe wąsy i mrużył czarne oczka, przyglądając się Roksanie.
– Może popełniłem błąd – powiedział. – Swatałem Konrada Elżbietce, a może lepiej byłoby, gdybym pomyślał o was…
– Może – uśmiechała się Roksana.
Siedziała na wprost gospodarza po drugiej stronie komina. Było po świątecznej uczcie, większość domowników i gości poszła już na spoczynek, tylko służba kręciła się jeszcze, zbierając ze stołu opróżnione naczynia.
Pani Roksana miała na sobie wiśniową suknię z szerokimi rękawami i srebrny naszyjnik rzadkiej urody. Jasne włosy, upięte wysoko, pokrywała cieniutkim szalem w kolorze sukni.
– Przecież i przy was niezgorszy majątek – uśmiechał się starosta, który nie żałował sobie wina podczas wieczerzy. – A mieliście dwóch mężów. Widzi mi się, że sam diabeł w was siedzi, bo ponoć nie masz gorętszej niewiasty od młodej wdowy.
Pani Roksana uśmiechała się uwodzicielsko.
– Powiadają, to może i mają rację – droczyła się.
– Czemu nie wpadłem na to wcześniej – wzdychał pan Jan.
– Stało się – odpowiedziała Roksana.
– Że też od razu nie przyszło mi do głowy, żeby się nad tym zastanowić. Pan Jeno wszystkiego dwoje dzieci miał, widać ród jego nie za mocny, bo gdzie indziej więcej potomków umieją spłodzić.
Starosta martwił się. Po ponad roku małżeństwa Konrada i Elżbietki nic nie wskazywało, że doczeka się wnuka. Jego starszy syn, także Jan, dziedzic na kilku wsiach w lubelskiem, miał dwóch synów, a żona właśnie była w ciąży po raz trzeci.
– I teraz też będzie wnuk – pan Jan wskazał wzrokiem synową, która w drugim końcu komnaty siedziała nad jakąś robótką. – A Konrad nic.
– Może i nie najlepiej wybraliście – zgodziła się Roksana. – Ale po cóż płakać nad rozlanym mlekiem? Powiadają, że z każdej sytuacji znajdzie się wyjście.
– Doprawdy? – przymrużył oczy starosta.
– Na pewno – lekko odpowiedziała Roksana.