Zaginiona kronika. Jacek Ostrowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaginiona kronika - Jacek Ostrowski страница 3
– Zniszczony, no nie wiem, czy warto? – bąknął, zerkając na chłopaka.
Ten nerwowo przestępował z nogi na nogę.
– Ile pan dasz?
– Stówkę?
– Dorzuć pan jeszcze dwie dyszki i dobrze będzie.
– Zgoda.
Sięgnął do portfela po banknoty. Nie spieszył się, żeby tylko nie spłoszyć sprzedawcy.
Wracał do domu cały podekscytowany. Czuł, że naprawdę dokonał zakupu życia, i to z głupia frant. Co dalej? Później na spokojnie pomyśli. Broń Boże nic pochopnie nie należy robić. Jak mawiają, szybkie działanie jest pożądane tylko przy łapaniu pcheł.
Był tak zaaferowany, że nie zauważył łaszącej się do niego Luny i niechcący na nią nadepnął. Piesek zapiszczał i pobiegł w stronę pobliskiej ławki.
Wtedy Jacek zobaczył Monikę. Miał ochotę podejść, pogadać, trochę po swojemu zabajerować, ale się spieszył. Jedynie pomachał jej ręką.
Nie zdjąwszy butów, poszedł do pokoju, rzucił zakupy na stół, a swoją zdobycz położył na biurku.
Zapalił lampkę i wziął lupę. Musiał dokładnie obejrzeć każdy fragment tego cacka. Działał ostrożnie, żeby przypadkiem bardziej go nie uszkodzić.
Delikatnie przetarł palcem głownię, srebrna, tego był pewien. Na jej końcu gryf z czerwonymi kamyczkami zamiast oczu. To przecież rubiny. Dziadek Jacka był jubilerem, znał się nieźle na kamieniach, a zatem potwierdziło się jego przypuszczenie co do wartości sztyletu. Był jeszcze jeden symbol, ale go nie znał.
Gdyby nie dwa wielkie wyszczerbienia na ostrzu, nie miałby żadnych zastrzeżeń. Przyjrzał się jeszcze raz tym uszkodzeniom. Pod szkłem powiększającym wyglądały na efekt celowego działania.
Bzdura, to nie miało żadnego sensu, no bo kto i po co miałby specjalnie niszczyć tak cenny okaz? Musiałby być niespełna rozumu.
Teraz należało sprawdzić, czy aby nie zginął z czyjejś kolekcji. To było bardzo stresujące zadanie. Z duszą na ramieniu usiadł przez komputerem, wszedł na odpowiedni portal i rozpoczął poszukiwania.
Po godzinie odetchnął z ulgą, nikt nie zgłosił zaginięcia, sztylet okazał się „czysty”.
Był cały w euforii, wreszcie szczęście mu dopisało. Wcześniej miał kilka wpadek, parę, wydawałoby się legalnych, zakupów musiał zwrócić właścicielom. Raz nawet stracił osiem tysięcy złotych, a to była dla jego kieszeni bardzo bolesna strata.
Ponownie wziął sztylet w ręce.
– Śliczny jesteś, skurczybyku – szepnął.
Wstał od stołu i poszedł schować go do skrytki za szafą. Tam trzymał wszystkie swoje skarby, dokumenty, pieniądze i inne artefakty. Dostęp do niej był sprytnie zamaskowany, ewentualny włamywacz musiałby się dobrze nagłowić, żeby ją odkryć.
Tego dnia Jacek wybrał się do redakcji i bardzo długo mu tam zeszło. Przez pandemię nazbierało się sporo zaległości, niestety nie wszystko dało się załatwić zdalnie.
Ściemniało się już, kiedy wracał.
Na trawniku przed domem zobaczył Lunę, była i jej pani. Przechadzała się, trzymając smycz w ręku. Dziś wyglądała jeszcze śliczniej niż zwykle. Poczuł silne łomotanie serca. Cholera, to jednak prawda, że stara miłość nie rdzewieje.
– Dobry wieczór! – Uśmiechnął się szeroko.
– Cześć – odparła i schyliła się, żeby uwiązać psa.
Zadzwonił jej telefon i zaczęła z kimś rozmawiać.
Nic tu po nim. Rad nierad poszedł do domu.
Wjechał windą na trzecie piętro.
Drzwi do jego mieszkania były naprzeciwko windy, więc od razu zauważył mnóstwo głębokich zarysowań na futrynie, ewidentne ślady włamania. Był przerażony. Ktoś się nie patyczkował, za pomocą łomu wyrwał zamki i wyważył drzwi z zawiasów.
Przesunął je po cichu na bok i zastygł w bezruchu.
Co tu robić? Przecież tam ktoś jeszcze mógł być. Zaczął nasłuchiwać, ale w mieszkaniu było cicho, żadnych, nawet najmniejszych, szmerów. Z duszą na ramieniu powoli zakradł się do środka.
Wszystko było wywrócone do góry nogami, szuflady wyrwane z regałów i opróżnione, krzesła poprzewracane, nawet spłuczka rozmontowana. Cennych grafik przedstawiających starą Warszawę też nie oszczędzono i pozbawiono je ram.
Z mocno bijącym sercem podszedł do szafy, by po chwili odetchnąć z ulgą – skrytki nie splądrowano, na szczęście.
Załamany rozmiarem szkód, usiadł w fotelu. Miał wielką pustkę w głowie. „Co teraz robić? Wezwać policję, ale po co?” – zastanawiał się. I tak nikogo nie złapią, a zarwie pół nocy.
Kto zadał sobie sporo trudu, żeby tu wejść i nic nie zabrać? Może ktoś go spłoszył, to było jedyne rozsądne wyjaśnienie.
Zadzwonił telefon. Jacek spojrzał na wyświetlacz, nie znał tego numeru.
– Słucham?
– Musimy się spotkać – powiedział męski głos.
– Kto mówi?
– Kupiłeś pan ode mnie sztylet, chcę go z powrotem, i to pilnie.
Teraz poznał głos chłopaka.
– Jak to z powrotem? – Zaśmiał się. – Zapłaciłem tyle, ile żądałeś. Nie można tak sobie anulować transakcji. Tak to nie działa, kolego.
– Muszę go mieć z powrotem. Koniecznie!
Nagle Jacka oświeciło.
– To ty mi splądrowałeś mieszkanie! Szukałeś sztyletu, nie znalazłeś, więc dzwonisz. To jest bezczelność. Zaraz powiadomię policję! – Zaczynał się coraz bardziej unosić.
– Nie spinaj się, facet, zapłacę za zniszczenia i dam pięć stówek za nóż. Muszę go mieć z powrotem. To gardłowa sprawa.
– Komu go zwędziłeś? Gorszemu bandziorowi od siebie, że teraz srasz w gacie ze strachu?
– Nieważne, komu go zajebałem. Facet, oddaj mi nóż, bo marnie skończysz.
– Grozisz mi? Chyba żartujesz?
– Nie grożę, ale dobrze radzę. Jak właściciel nie odzyska go ode mnie, to przyjdzie po niego do ciebie. Wierz mi, z nim nie ma żartów.