Zaginiona kronika. Jacek Ostrowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaginiona kronika - Jacek Ostrowski страница 5
„Cholera, czy ona się nigdy nie odczepi ode mnie?”
– Nie, dziękuję. Dam sobie radę – odparł szybko i zatrzasnął drzwi tuż przed jej nosem.
Może to było nieeleganckie, ale skuteczne. Inaczej jak się bronić przed babskiem z szalejącymi hormonami?
Rano przyszli panowie ze spółdzielni, obejrzeli dziurę w ścianie i stwierdzili, że ktoś kiedyś „odwalił tu fuszerkę”. Wstawili nowe okno, kazali podpisać jakieś papiery i poszli.
Minęło kilka dni. Jacek rzucił się w wir pracy, wciąż nadrabiał pandemiczne zaległości. Sprawa tajemniczego sztyletu zeszła na drugi plan, ale niespodziewanie wróciła za sprawą dziwnego telefonu.
– Panie Krawczyk, czy jak ci tam – powiedział nieznany mu męski, bardzo nieprzyjemny, głos. – W twoim posiadaniu jest coś, co tak naprawdę nie należy do ciebie.
– Nie sądzę – odpowiedział. – Czy to aby nie pomyłka?
– Nie, to nie jest pomyłka. Masz mój sztylet. Kupiłeś kradziony przedmiot, a może go sam ukradłeś?
– To sobie wypraszam. Za kogo pan mnie ma? – Jacek się oburzył. – Owszem, kupiłem sztylet, ale to była transakcja zawarta przez portal aukcyjny. Po zakupie sprawdziłem go w rejestrze rzeczy skradzionych. Tam nie figuruje. To był legalny zakup. Nie mam sobie nic do zarzucenia.
– Nie zgłosiłem kradzieży, ale to nie znaczy, że mi nie zginął. Ile za niego zapłaciłeś? Zwrócę pieniądze, a ty mi oddasz moją własność i nasze drogi się rozejdą.
Jacek wiedział, że jeśli tamten mówi prawdę, to nie może się upierać. Z żalem, ale trzeba nóż oddać. Takie jest prawo i basta.
– Dobrze, zwrócę go, jeśli udowodni pan, że to pańska własność. Podam adres, cały wieczór będę w domu.
– Nie, kochasiu. – Usłyszał głośny śmiech. – To nie wchodzi w rachubę, to ty mi go odniesiesz. Przyniesiesz mi go w zębach. Czekam na ciebie o dwudziestej, ulica Kaniowska numer siedem. Radzę przyjść.
Ostatnie zdanie zabrzmiało groźnie. Mężczyzna się rozłączył.
Jacek był wściekły i jednocześnie rozżalony na los. I znów się nie udało.
Jeden telefon wszystko zepsuł. Musi się pożegnać ze sztyletem.
Odda, ale na swoich warunkach. Nie zamierza tam jechać o godzinie dwudziestej. Jeśli w ogóle pojedzie, to pasuje mu teraz. Pal diabli, odżałuje te sto dwadzieścia złotych i jeśli nikogo nie zastanie, to spróbuje wrzucić sztylet do skrzynki pocztowej.
Sięgnął po kluczyki od samochodu.
Od pewnego czasu wszystkie jego wyjazdy były loterią zależną od humoru auta. Raz samochód uruchamiał się bez problemu, a innym razem pchało go całe osiedle. Taki jest urok zabytkowych bryk.
O dziwo, tym razem jego stary mercedes zapalił od razu.
Jacek stał przed starą, przedwojenną willą, która wydawała się opuszczona – ogrodzenie zniszczone, siatka skorodowana, na bramie łańcuch i kłódka. Spoglądał na ceglane ściany z oblazłym tynkiem, na okna częściowo pozbawione szyb, na dziką roślinność w ogrodzie. Poczuł jakiś wewnętrzny niepokój. Coś tu śmierdziało, i to na odległość. Czemu nieznajomy wybrał akurat to miejsce? Patrząc na stan domu, nie wierzył, że tamten tu mieszka. Ta willa była prawdziwą ruiną. Nadawała się jedynie pod buldożer. Przypomniała mu się od razu opowieść złodziejaszka. Wygląd domu idealnie pokrywał się z jego opisem. Pamiętał też o koledze tamtego, który ponoć bardzo źle skończył. Niestety nie wiedział, ile w tej opowieści jest prawdy.
Zaczęły go ogarniać wątpliwości. Czy przyjście tu było rozsądne? Może lepiej się wycofać, wsiąść do mercedesa i dać autu w rurę? A może powinien zawiadomić policję? Nie, to bardzo zły pomysł, wyśmieją go, zarekwirują sztylet i jeszcze na koniec wlepią mu mandat.
Przy furtce zobaczył rozciętą siatkę. Zupełnie jakby zapraszała go do środka.
Spojrzał na zegarek, była dopiero szósta, dwie godziny do spotkania. Może warto tam zajrzeć, tak z zaskoczenia?
Rozejrzał się po ulicy, pusta, jedynie gdzieś w oddali spacerująca parka, ale oni byli zajęci sobą. Znów spojrzał na rozdarcie w płocie, coraz bardziej go kusiło. Wiedział, że to szaleństwo.
„A, raz się żyje. Lepiej wcześniej spenetrować to miejsce, niż później mieć jakieś problemy”.
Bokiem przecisnął się do ogrodu. Dalej nie było wcale łatwiej. Ścieżka okropnie zarośnięta, pokrzywy sięgały dwóch metrów, dziki chmiel zwisał z drzew niczym liany w dżungli, jeszcze tu tylko małp brakowało.
Mimo to wejście trudno było przegapić. Szerokie, rozwalające się schody z piaskowca, drzwi uchylone, jakby witały gości.
Jacek chwycił klamkę i pchnął je. Skrzypiąc przeraźliwie zardzewiałymi zawiasami, otworzyły się na oścież, a kiedy wszedł, raptownie się za nim zatrzasnęły.
Zimny pot zalał mu oczy, dreszcze przemknęły mu po kręgosłupie. Zrobił krok do przodu i poślizgnąwszy się, uderzył głową o ścianę. Nagle wszystko odpłynęło.
Czuł, jak serce mu łomocze. Jeszcze chwila, a wypadnie mu z piersi.
W środku panował półmrok, więc trudno było cokolwiek zauważyć. Wyjął pośpiesznie telefon z kieszeni i włączył latarkę. Teraz widział dużo lepiej.
Nie wierzył swoim oczom. To się mu w głowie nie mieściło. Mimo braku jakichkolwiek zabezpieczeń, mimo uchylonych drzwi i wybitych szyb w oknach wnętrze wcale nie było splądrowane.
– Ja chyba śnię – wyszeptał.
Ściany zdobiły stare obrazy w grubych złoconych ramach, umeblowanie stanowiły ciężkie sprzęty, na pewno drogie, z sufitu zwisały wspaniałe kryształowe żyrandole. Jacek poczuł się na chwilę w zupełnie innym świecie.
Powoli, krok po kroku szedł w głąb domu, oświetlając sobie każdy element wyposażenia. Ten dom był niczym muzeum, zapełniony bezcennymi zabytkami. Jego serce kolekcjonera biło jak oszalałe.
– Maurycy? – usłyszał nagle za pleców.
Poczuł, jak znów ze strachu oblewa go pot, i błyskawicznie się odwrócił.
Przed nim stał przygarbiony starzec. Musiał być bardzo wiekowy. Wzrok przykuwał jego dziwny, można rzec przedpotopowy, strój. Trochę przypominał szatę mnicha, trochę chłopską sukmanę z czasów średniowiecza. Szczególną uwagę Jacek zwrócił na buty mężczyzny. Miały śmieszne, ostre, do góry zakręcone czubki, jak buty Stańczyka, błazna z obrazu Matejki. Starzec był jakby żywcem wyrwany z jakiejś niezmiernie odległej epoki. Jeszcze jedno rzucało się w oczy – krzyż wypalony na prawym policzku.
Podszedł bliżej do Jacka, spojrzał mu uważnie w twarz.
– Ty nie jesteś Maurycy.