Zaginiona kronika. Jacek Ostrowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaginiona kronika - Jacek Ostrowski страница 6
Weszli na pierwsze piętro, minęli jedne drzwi, potem weszli do pokoju.
Dziwny to był pokój, wszędzie mnóstwo manuskryptów, pełno ich niczym w jakimś muzeum. Leżały na drewnianych regałach, jedne poukładane, inne porozrzucane w wielkim nieładzie.
Starzec poprowadził go dalej, nieopodal okna stał duży stół, przy nim zydel.
Jacek ze zdumieniem zobaczył kałamarz i tkwiące w nim prawdziwe gęsie pióro, a obok do połowy wypaloną świecę. To wszystko było jak sen, powrót do przeszłości, i to bezpośrednio do średniowiecza, do pracowni skryby.
Zadarł głowę, zerknął na sufit, ale próżno tu było szukać żyrandola czy jakiejkolwiek lampy.
Starzec usiadł na zydlu. Znów spojrzał na Jacka.
– Maurycy? – spytał ponownie.
– Nie.
– No tak, ty nie jesteś Maurycy, ty masz takie głupie imię. Co cię do mnie sprowadza? Kto cię tu przysłał?
– Nikt mnie nie przysłał. Dzwonił pan do mnie. Miałem oddać panu pańską własność, więc ją przyniosłem.
Na twarzy starca zagościło bezgraniczne zdumienie.
– O czym ty mówisz? Nic z tego, co prawisz, nie pojmuję.
Jacek wyjął z reklamówki sztylet i mu go podał.
Nieznajomy chwycił go w rękę i jakby zapomniał o przybyszu. Oglądał bardzo uważnie głownię, w końcu wyjął sztylet z pochwy i palcem delikatnie przejechał po ostrzu.
Podniósł wzrok na Jacka.
– Zabiłeś go? – spytał.
– Kogo? Nikogo nie zabiłem.
Starzec pokręcił głową z niedowierzaniem.
– On by go dobrowolnie nie oddał. Za dobrze go znam. Musiałeś go zabić. Jak ci się to udało?
– Jeszcze raz mówię, że nikogo nie zabiłem – odparł Jacek stanowczym tonem, nie kryjąc zdenerwowania. Nie będzie go tu żaden staruszek próbował wkręcić w jakieś zabójstwo.
Coraz bardziej klął w duchu tę przeklętą transakcję. Ona zaczynała brutalnie wywracać do góry nogami jego dotąd w miarę uporządkowane życie.
– No to masz pecha! Jeśli go nie zabiłeś, to on zabije ciebie. Musisz uciekać, to może unikniesz paskudnego losu lub zdołasz go odwlec. Uciekaj, i to już! – ostatnie słowa wykrzyczał.
„Wariat, bredzi jakieś głupoty” – pomyślał Jacek.
– O czym pan mówi? Kim on jest? Nic z tego nie rozumiem.
– Co tu rozumieć? To Gracjan, zabójca wysłany z Rzymu, żeby mnie zabić. Wysłał go ten przeklęty Kalist. Niech go piekło pochłonie. On jest na usługach antychrysta.
– Kim jest Kalist?
Staruszek znów spojrzał na niego uważnie.
– Nie wiesz, kim jest Kalist? Niemożliwe, każdy wie, kto zacz. Chyba że jesteś poganin i barbarzyńca.
Nagle położył palec na ustach.
– Ciii! Słuchaj!
Chwilę nasłuchiwał, po czym na powrót wcisnął Jackowi sztylet w dłoń.
– On tu jest! Uciekaj! Uciekaj stąd, i to jak najdalej. To urodzony zbój. Uciekaj do Płocka. Tam odszukaj ojca Bernarda i powiedz mu, że jesteś ode mnie, że ja cię przysłałem. On ci pomoże. Już, pospiesz się. – Zaczął wypychać go z izby.
„Pomylony starzec, powinni go zamknąć u czubków” – pomyślał Krawczyk, a głośno rzucił:
– Nic z tego nie rozumiem. Kim jesteś?
– Czego nie rozumiesz? Uciekaj, czas nagli! Pamiętaj, odszukaj ojca Bernarda. – Staruszek był coraz bardziej spanikowany. Wciąż rozglądał się nerwowo.
Jacek, coraz bardziej zdumiony i zupełnie zdezorientowany, ze sztyletem w dłoni stał na środku pokoju.
Wtedy drzwi wyleciały z zawiasów z hukiem.
W progu pojawił się postawny mężczyzna w czarnym płaszczu. Długie włosy spływały mu na ramiona. Twarz miał zoraną wielkimi bliznami i te oczy – czarne, hipnotyzujące niczym oczy kobry przed ostatecznym zabójczym atakiem.
Teraz ostrzeżenia starca nabrały nowego wymiaru. Jacek zrozumiał, że należy brać nogi za pas i, broń Boże, nie oglądać się za siebie.
I tak też zrobił, o nic więcej nie pytał, tylko rzucił się do ucieczki. Zbiegł po schodach i przemknął przez hol. Przy drzwiach stracił równowagę i przewrócił się, waląc o nie czołem.
Ocknął się z potwornym bólem głowy. Podniósł się z podłogi. Zdumiony patrzył na zdemolowane wnętrze willi. Gdzie to piękne wyposażenie? Czy to wszystko mu się śniło? To pewnie w wyniku upadku. Nagle gdzieś na końcu korytarza usłyszał jakiś hałas. Zobaczył tego mężczyznę z bliznami. Nie czekał, wybiegł z domu.
Jednego w tym momencie pragnął – być jak najdalej stąd. Nie oglądał się za siebie, tylko biegł. W duchu żarliwie się modlił, żeby silnik odpalił, żeby nie zrobił mu psikusa.
Sam nie wiedział, kiedy dotarł do samochodu. Chyba ktoś tam na górze wysłuchał jego gorących modłów, bo silnik natychmiast zamruczał przyjemnie.
Jacek wcisnął pedał gazu do deski i z piskiem opon ruszył z miejsca.
Dopiero wtedy odważył się zerknąć do tyłu, i to jedynie przez lusterko.
Ujrzał masywnego mężczyznę w długim, czarnym płaszczu. Stał bez ruchu na środku ulicy i patrzył w jego stronę.
Jacek wpadł do domu jak burza. Musiał się napić. Sięgnął do barku. Walnął sobie setkę, wciąż myślał o tym, co stało się ledwie kwadrans temu. Nic z tego nie pojmował. To wszystko pewnie przez uderzenie w głowę, no bo jak to racjonalnie wyjaśnić? Znów sobie nalał.
Zadzwonił telefon, ale na wyświetlaczu nie pokazał się numer dzwoniącej osoby.
– Słucham.
– Kpisz sobie ze mnie? Gdzie mój sztylet? Nawet nie wiesz, z kim zadarłeś. Jak chcesz jeszcze pożyć, to jedź do Płocka. Inaczej za dzień, może dwa, skończysz jak ten pod twoim oknem. Jeśli nie wierzysz moim słowom, to wyjrzyj na zewnątrz.
Połączenie zostało przerwane.
Jacek podszedł do okna. Na chodniku przed blokiem ktoś leżał. Sięgnął po lornetkę, teraz widział dobrze, to ten, który mu sprzedał sztylet. Poznał go od razu po tatuażach. Oczy miał otwarte, ale się nie ruszał. Ktoś podbiegł do niego, schylił się i zaczął krzyczeć, wołać pomocy.