Cherub. Przemysław Piotrowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cherub - Przemysław Piotrowski страница 3
Winnicka wróciła do łazienki. Ściągnęła jedwabną koszulkę nocną i wzięła prysznic, następnie umyła włosy i spłukała odżywkę. Przez następny kwadrans suszyła włosy i wmasowywała w ciało kolejne balsamy. Gdy skóra już lśniła świeżością, lubiła przez chwilę przeglądać się w lustrze. Jej ciało wciąż było szczupłe, jędrne i choć naturalne pełne piersi odrobinę zaczęły odczuwać siłę grawitacji, reszty nie miała prawa się wstydzić. Spojrzała na swoje szerokie biodra i niespotykanie wąską talię. Ten kontrast sprawiał, że mężczyźni za nią szaleli, a dziennie na palcach jednej ręki mogła policzyć tych, którzy nie obrócili się za nią na ulicy. To był jej największy atut. Zwłaszcza gdy przechodziła do sedna…
Jeszcze przez chwilę przyglądała się swojemu odbiciu. Od dłuższego czasu nie dawała jej spokoju jedna rzecz. Niewielka blizna na prawym pośladku wciąż nie chciała zniknąć. Lekarz, który usuwał tatuaż, powiedział, że po pół roku powinna przestać być widoczna, ale najwyraźniej był pieprzonym konowałem, bo minęły już trzy lata, a ona wciąż ją widziała. Wypięła pośladek i naciągnęła skórę. Miała wrażenie, że zamiast płowieć, coraz mocniej rzuca się w oczy. Cmoknęła z niesmakiem. Przypominała jej o przeszłości. Naznaczonej błędami młodości i niepohamowanym temperamentem. Przeszłości, która nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego, choć jej wspomnienie sprawiało, że natychmiast robiła się mokra.
Tak jak teraz.
Położyła się z powrotem do łóżka i zaczęła pieścić się palcami. Zamknęła oczy, ale gdy tylko powieki opadły, jak zawsze pojawiła się ta sama twarz. Nienawidziła się za to, ale nie mogła wyrzucić jej z pamięci. Sukinsyn, pomyślała. Jedyny, który jej nie uległ, który potraktował ją jak napaloną gówniarę, a potem odesłał do domu. Mimo to poczuła nagły przypływ podniecenia. Dlaczego tak na nią działał? Zaczęła dotykać się intensywniej i chwilę później jej ciałem wstrząsnęła fala przyjemnych dreszczy.
Otworzyła powieki. Ten facet był jak drzazga w oku.
Wstała i poszła z powrotem do łazienki. Podmyła się jeszcze raz, a następnie włożyła bieliznę. Spojrzała na zegarek. Przez nieplanowane przyjemności czas do wyjścia nieco się skrócił, więc zabrała się do nakładania makijażu. Wsmarowała w twarz krem, użyła podkładu i pudru, następnie zajęła się oczami. Umiejętnie zrobiona kreska i wytuszowane rzęsy zawsze zapewniały jej przenikliwe, a zarazem powłóczyste spojrzenie. Na koniec musnęła kości policzkowe różem i pomalowała usta. Kredki nie używała, bo natura obdarzyła ją piękną linią brwi. Przejrzała się w lustrze raz jeszcze. Jak zwykle wyglądała perfekcyjnie.
Winnicka wyszła z łazienki i wybrała z szafy oliwkową garsonkę. Uczesała się i ponownie sprawdziła makijaż, po czym włożyła szpilki i przerzuciwszy przez ramię torebkę, opuściła apartament.
Zamknęła drzwi i podeszła do windy. Wcisnęła guzik, poprawiając żakiet. Odczekała chwilę, w końcu usłyszała znajome „ping” i drzwi się rozsunęły.
W środku stał młody chłopak. Miał może dwadzieścia kilka lat i był jednym z tych, na którego dziani rodzice chuchali i dmuchali, a on na sprezentowanym kwadracie dmuchał jedynie kolejne laski. Zmierzył ją od góry do dołu, jakby oceniał ją w kategoriach swojej nowej ofiary. Wkurwiał ją od jakiegoś czasu, bo czasem się mijali, a on zawsze zachowywał się tak samo. Raz, będąc wyraźnie podpity, nawet za nią gwizdnął. Naprawdę mało brakowało, żeby zdzieliła go w gębę, ale po pierwsze, jako prokurator nie mogła sobie na to pozwolić, a po drugie, mieszkali w jednym apartamentowcu i nie chciała srać we własne gniazdo.
Stanęła obok i obróciła się plecami. Wiedziała, że jego wzrok od razu powędrował na jej krągłe pośladki. Pomyślała, że fajnie byłoby zobaczyć jego minę, gdyby trafił na dołek. Gdyby popełnił jakiś błąd. Nie znosiła tych milenijnych chłystków, którzy myśleli, że dzięki pieniądzom rodziców mogą wszystko. Gówno wiedzieli o życiu. Lubiła takich udupiać i nigdy się z nimi nie patyczkowała.
Wyszła z windy i porzucając myśli o chłopaku, skierowała się do swojego czarnego grand cherokee. Uruchomiła silnik, ustawiła klimatyzację i wyjechała z podziemnego garażu, od razu kierując się do prokuratury. Nie przebyła stu metrów, gdy odezwał się jej smartfon. Zerknęła na wyświetlacz na zintegrowanym zestawie głośnomówiącym. Dzwonił Adam Woronowicz, oficer dyżurny z Komendy Miejskiej Policji w Zielonej Górze. Fizycznie był jednym z najbardziej odrażających mężczyzn, jakich poznała w życiu, i zawsze ślinił się na jej widok jak pies do suki w rui, ale miała z nim dobry układ, bo zawsze sprzedawał jej najciekawsze sprawy. Jej pozostawało jedynie załatwienie tematu z prokuratorem, który akurat był na dyżurze.
– Dzień dobry, pani prokurator.
– Dzień dobry, Adam.
– Jest już pani w biurze?
– Jeszcze nie, co się stało?
– Mamy morderstwo. Podobno bardzo… – Woronowicz zawiesił głos, jakby z pełną premedytacją chciał podkręcić napięcie – …ciekawe.
– Ofiara? – Winnicka skręciła w ulicę Sienkiewicza.
– No właśnie nie dała mi pani dokończyć…
– No mów, Adam. Nie mam czasu na takie podchody.
– Nieboszczyk to najprawdopodobniej Brunon Kotelski.
– Kto?! – Woronowicz tego nie widział, ale oczy Winnickiej niemal wyszły z orbit.
– Dobrze pani usłyszała. Ofiarą jest prokurator Brunon Kotelski. Podobno straszna jatka.
– Jasne, że to biorę! – Winnicka niemal krzyknęła. – Jaki to adres?
– Wiejska siedemdziesiąt osiem. To budynek szwalni należący do firmy „Szyk-Pol”.
Winnicka natychmiast zmieniła pas jezdni.
– Kto jest na miejscu zbrodni?
– Sprawę zgłosił Łukasz.
– Warszawski?
– Tak.
Ucieszyła się. Podwójnie. Lubiła z nim współpracować, bo był facetem z jajami, miał kontakty w półświatku, a do tego nigdy nie marudził. Nie mogła się zdradzić, ale ucieszyła się też z innego powodu.
Chwilę później się pożegnała. Była tak podekscytowana, że przed światłami omal nie wjechała w tyłek jakiegoś lśniącego nowością audi. Stojąc na czerwonym, przez moment analizowała, co się właśnie wydarzyło. W końcu uśmiechnęła się i oblizała usta. Pomyślała, że Adam Woronowicz zrobił jej dzień.
Słońce prażyło niemiłosiernie.
Starszy aspirant Łukasz Warszawski włożył do ust gumę miętową i spojrzał w niebo, na którym