Cherub. Przemysław Piotrowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cherub - Przemysław Piotrowski страница 7
Odchylił się na obrotowym krześle i zaczął rozmasowywać łydkę. Mimo że od akcji w Drzonkowie minęło już pół roku, wciąż kilka razy dziennie czuł w niej silne mrowienie. Lekarz twierdził, że doskwierająca dolegliwość wkrótce przejdzie, ale Brudny zaczynał w to powątpiewać, bo od jakiegoś czasu nie widział poprawy. Podciągnął nogawkę i przyjrzał się szerokiej, szarpanej bliźnie. Wciąż wyglądała na świeżą, a znaczny ubytek tkanki mięśniowej trudno było odbudować. I choć noga była już w miarę sprawna, to przy zmianie pogody rwała go niemiłosiernie.
Wstał, aby ją trochę rozchodzić i pobudzić krążenie. Nastawił wodę na kawę i zrobił kilka rund od ściany do ściany. W końcu zatrzymał się przy oknie i spojrzał na majaczące w oddali wieżowce. Wpatrywał się bezmyślnie w błyszczące w świetle słonecznym szklane elewacje i ocknął się dopiero, gdy usłyszał kliknięcie elektrycznego czajnika.
Nasypał do kubka kawy i zalał ją wrzątkiem. Spojrzał na stos dokumentów. Pomyślał, że to miasto zaczyna go przytłaczać. Kiedyś marzył o Warszawie, dziś wydawała mu się brudna, plugawa i zła do szpiku kości. Za dużo pieniędzy, kłamstw, polityki i powiązań wszystkich ze wszystkimi. Stolica zamieniła się w bagno i tonęli w nim wszyscy, którzy mieli w sobie choć odrobinę przyzwoitości i nie bali się jej pokazać światu. Najgorsze było to, że wszyscy wokół, poczynając od mieszkańców, a na sędziach kończąc, wiedzieli, kto powinien siedzieć, ale jeśli ktoś miał pieniądze albo kontakty z władzą, mógł spać spokojnie. Okropnie go to irytowało i myśl, że głównym podejrzanym w sprawie jest syn wiceministra spraw wewnętrznych Bożydara Czabańskiego, sprawiała, że coraz częściej chciał to wszystko rzucić w diabły i zniknąć z miasta. Raz jeszcze spojrzał na lśniące w oddali wieżowce. Wolał nie myśleć, jaki będzie finał tej sprawy. Sama niepewność wkurwiała go nie mniej niż przekonanie, że prędzej czy później ktoś ukręci sprawie łeb, a za kratki trafi niewinny człowiek.
Postawił kubek z kawą przy laptopie i usiadł. Zajrzał do skrzynki. Jak zwykle zalewała ją fala spamu. Julka zawsze się z niego naśmiewała, że skoro przeważają oferty zachwalające suplementy na powiększenie penisa, to pewnie na jakiejś podstawie reklamy te zostały spersonalizowane. Nie protestował, bo nie należał do żartownisiów, a Julka akurat doskonale orientowała się w temacie.
Tak jak go nauczyła, zaznaczał niechciane wiadomości i przerzucał je do odpowiedniego folderu, aby system zapamiętał, żeby je blokować. Wtedy usłyszał pukanie.
– Otwarte – mruknął, nie przestając walczyć ze spamem.
– Dzień dobry, komisarzu – przywitał się młody posterunkowy. Miał dobre metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ale był chudy jak szczapa. Brudny widział go już kilka razy, ale nigdy wcześniej nie rozmawiali. – List dla pana komisarza – dodał i położył na blacie pokaźną kopertę.
– Dzięki. Jak masz na imię?
– Posterunkowy Witek Leszek.
– To Witek czy Leszek? – Brudny nie mógł się powstrzymać.
– Witek, panie komisarzu. Leszek to…
– Wiem. Kiepski żart.
– Całkiem niezły, panie komisarzu.
Brudny popatrzył na chłopaka pełnym politowania wzrokiem.
– To teraz tego was uczą w szkole policyjnej?
– Nie wiem, co ma pan na myśli, panie komisarzu.
– Tak wam teraz każą gadać?
Posterunkowy zmarszczył brwi, jakby nie do końca zrozumiał aluzję. Brudny pomyślał, że traci czas. Najwyraźniej chłopak dostał taką fuchę, na jaką zasługiwał.
– Ja…
– Dobrze, posterunkowy Witek. To znaczy Leszek. Możecie uznać, że dobrze wykonaliście swoją robotę. Możecie odejść.
– Dziękuję, panie komisarzu. Miłego dnia.
Brudny patrzył, jak młody policjant się odmeldowuje i znika na korytarzu. Przypomniał sobie swoje pierwsze dni w komisariacie. Zaśmiał się pod nosem na wspomnienie, gdy pewien nadęty sierżant chciał błysnąć przy kolegach i zmusić świeżaka do wyczyszczenia kibla, który wcześniej sam zapchał. Brudny potulnie poszedł z nim do toalety, a następnie wykręcił mu rękę, założył dźwignię i wepchnął głowę do muszli. Sierżant najadł się własnego gówna, a potem wstydu, bo do kibla wparowali jego kompani, którzy zamiast mu pomóc, wybuchnęli śmiechem. Ponieważ na kolegów się nie kapowało, sprawa nie nabrała oficjalnego trybu, ale jeszcze tego samego dnia o incydencie wiedzieli wszyscy w komisariacie. Brudny już na starcie stał się sławny, a sierżant kilka dni później poprosił o przeniesienie.
Jedno przypadkowe spojrzenie na stos papierów przywróciło Brudnego do rzeczywistości. Sięgnął po list i obrócił go w dłoniach. Na bąbelkowej kopercie nie zauważył nadawcy, a jedynie odbiorcę: Igor Brudny, wydział zabójstw i dokładny adres komisariatu. Wyglądała co najmniej dziwnie, choć w dzisiejszych czasach każdy list bez administracyjnej pieczęci albo grafiki nadawcy wydawał się czymś osobliwym. Mimo to miał złe przeczucia. Kierowany instynktem odłożył kopertę i wyjął z szuflady lateksowe rękawiczki. Założył je i ponownie chwycił ją w dłonie. Wymacał palcami niewielką rzecz, ale przez bąbelki w kopercie nie mógł jednoznacznie ocenić, jaki ma kształt. Potrząsnął przy uchu. Efekt był równie mizerny. Wtedy otworzyły się drzwi do jego biura. Bez pukania wstęp miały tylko dwie osoby: komendant i Julka.
– Co ty tu odpierdalasz? – zagadnął komendant Ryszard Beryl.
– Otwieram kopertę – odparł Brudny.
– Nie jestem ślepy, ale po co masz na rękach jednorazówki?
– Bo dostałem podejrzany list i nie wiem, czy to czasem nie ucho albo palec ofiary seryjnego mordercy. Choćby dlatego.
– Sodówka ci nie uderzyła do głowy od tej sławy? Igor, kurwa, słyszysz mnie, do jasnej cholery?
Brudny odłożył kopertę i spojrzał na przełożonego. Beryl był modelowym przykładem od lat zasiedziałego, podstarzałego gliny. Nie był gruby, ale wydatny piwny brzuch omal nie wylewał się znad paska, a czerwony nos i wory pod oczami zdradzały, że wczorajszą noc spędził na jakiejś popijawie.
– Widzę, że impreza była udana – rzucił kpiącym tonem.
– Jeszcze ty mnie nie wkurwiaj. – Komendant oparł dłonie na biurku i wymownie spojrzał na stos dokumentów. – Kiedy popchniesz tę sprawę do przodu?
– Mówiłem ci, kto jest głównym podejrzanym, ale nie chciałeś słuchać.
– Mówiłem,