Cherub. Przemysław Piotrowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cherub - Przemysław Piotrowski страница 4

Жанр:
Серия:
Издательство:
Cherub - Przemysław Piotrowski

Скачать книгу

Miał na sobie niemodne dżinsy i koszulę z długim rękawem. Warszawski pomyślał, że to nie najlepszy wybór, bo w tej temperaturze, oscylującej w granicach trzydziestu pięciu stopni Celsjusza, zapewne spoci się szybciej niż nastolatek przesłuchiwany na dołku.

      Mężczyźni podali sobie ręce na przywitanie.

      – To naprawdę Kotelski? – zagadnął inspektor.

      – Doigrał się.

      Zimny posłał młodszemu koledze dwuznaczne spojrzenie. Lubił Warszawskiego jak większość funkcjonariuszy. Ten facet nie włożył munduru, bo chciał odbębnić piętnaście lat służby, wziąć emeryturę i założyć kolejny gówniany biznes. Łukasz Warszawski miał misję. Wszystko zaczęło się, gdy jako ważna figura grupy kiboli żużlowego Falubazu Zielona Góra pojechał na mecz piłkarski zaprzyjaźnionego Zagłębia Lubin. Zwykle takie wspólne spotkania grup pseudokibiców miały inny cel, ale tym razem wizyta miała być typowo kurtuazyjna. Żadnych ustawek ani bijatyk. Mecz, potem impreza. Trochę popić, przyćpać, poruchać i wrócić do siebie. Klasyka. Łukasz miał wtedy dwadzieścia sześć lat i z racji postury oraz faktu, że dzięki trenowanemu od lat ju-jitsu był jednym z tych, którzy najskuteczniej obijali mordy rywali, szybko osiągnął w środowisku status nietykalnego. To go zgubiło, a w zasadzie jego młodszą siostrę, którą w wieku lat piętnastu zabrał na wspomniane spotkanie Zagłębia Lubin z Wisłą Kraków. Obie grupy nie przepadały za sobą, ale tym razem nie planowano żadnej rozróby. Plany mają jednak to do siebie, że często się zmieniają. Najpierw jedna, a później druga skandaliczna decyzja sędziego, która pozbawiła gości szans na zwycięstwo, rozjuszyła ich sektor do tego stopnia, że kibolom Wisły odbiło. Obie grupy starły się, rozpętując piekło. Warszawski próbował ochraniać siostrę, ale nie mógł przewidzieć, że jedna z latających w powietrzu sztachet trafi Joasię w głowę tak niefortunnie, że wystające z niej zardzewiałe gwoździe przebiją jej płat czołowy. Do dziś leżała w śpiączce, a on – po przejściu wewnętrznej metamorfozy – od siedmiu lat łapał wszelkiej maści bandytów.

      – Czekamy na Ankę czy wchodzimy? – zapytał po dłuższej chwili Zimny.

      – Już powinna być, więc może poczekajmy. Wiesz, jaka jest. Zaraz się przypierdoli, że zadeptujemy ślady.

      – I pewnie miałaby rację. Naprawdę jest tak ostro?

      – Gorzej niż w rzeźni. Zresztą… – Warszawski przystawił dłoń do czoła i zmrużył oczy. Na końcu drogi dojazdowej właśnie pojawił się znajomy kształt – …zaraz sam zobaczysz. Anka już jest.

      Kilka chwil później pod główną bramę podjechała furgonetka ekipy techników kryminalistyki. Zaparkowała, trąbiąc na kilku ciekawskich gapiów, którzy już zdążyli zainteresować się niecodzienną sytuacją. Warszawski skinął na jednego z posterunkowych, aby ich rozgonił.

      Pierwsza z samochodu wysiadła szefowa techników Anna Borucka. Była filigranową brunetką o ładnej twarzy i trochę zmęczonym spojrzeniu. Warszawski miał wrażenie, że z każdą kolejną sprawą się wypala. Wiedział, że ma problemy z córką, a jej życie prywatne jest do dupy. Ale choć lubili sobie dogryzać, cenili się wzajemnie za profesjonalizm i podejście do pracy.

      Gdy wypakowywała rzeczy, w kieszeni odezwał się jego smartfon. Dzwoniła Winnicka.

      – Cześć, Arleta – przywitał się Warszawski. Już dawno przeszli na ty i całkiem to sobie chwalił. – Tak myślałem, że weźmiesz tę sprawę.

      – Cześć. Dobrze myślałeś. Dopiero się dowiedziałam, więc będę za jakiś kwadrans.

      – Okej, my właśnie wchodzimy.

      – Nie poczekacie?

      – Znasz Ankę. Dla niej liczy się każda sekunda.

      – Dobra, dołączę do was na miejscu.

      Gdy skończył, odwrócił się z powrotem w kierunku Zimnego. Borucka już stała obok i wyciągała z torby jednorazowy kombinezon oraz inne niezbędne rzeczy potrzebne do rozpoczęcia pracy. Przywitał się, zerkając na jej niekoniecznie tematycznie dobraną w tej sytuacji koszulkę z Myszką Miki – herbem żużlowej drużyny Falubazu Zielona Góra.

      – Fajny T-shirt – rzucił z udawanym podziwem.

      – Byłam, byłam. Widziałam. I nawet dałam się ponieść emocjom.

      – Gdy dorośniesz, synu mój, Unię Leszno weź… – Warszawski zanucił jedną z przyśpiewek zielonogórskich kibiców. W związku z tym, że fani obu drużyn nie pałali do siebie wzajemną miłością, należała do tych mniej parlamentarnych, dlatego z premedytacją nie dokończył, tylko puścił do koleżanki oko w oczekiwaniu, że zrobi to za niego.

      – Aż tak zacietrzewiona nie jestem.

      – Ale krzyczałaś. Wszyscy krzyczą.

      Borucka posłała Warszawskiemu szelmowski uśmiech.

      – Powiedz lepiej, jak to wygląda. Rzeczywiście jest aż taka jatka? – spytała, gdy w końcu wcisnęła się w biały kombinezon.

      – Krew jest nawet na suficie. – Warszawski wziął od niej parę rękawiczek. – Teraz mogę sobie wyobrazić, co czuł Chrystus przed ukrzyżowaniem – dodał, krzywiąc się nieznacznie.

      – Chrystusa w to mieszać nie będziemy – wtrącił oschle Zimny.

      – Popieram – zgodziła się Borucka i z charakterystycznym plaśnięciem naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki. – Poza tym Kotelski… Ech… – Pomyślała, że w obecnej sytuacji nie ma sensu wyciągać brudów prokuratora, które i tak wszyscy znali.

      – No dobra. – Warszawski obrócił się na pięcie. – Jak to mówią, nie ma co strzępić jęzora po próżnicy. Zobaczycie, to zrozumiecie – dodał i ruszył w kierunku wejścia do budynku szwalni.

      Obiekt był jednym z tych, które powstały jeszcze za głębokiej komuny. Do tej pory zapewne nieremontowany, bo w wielu miejscach odpadał tynk, a na kilku ścianach młodzież dała wyraz swojej radosnej twórczości, tworząc mało estetyczne graffiti. Drzwi wejściowe, zapewne również zamontowane jeszcze w poprzednim ustroju, nie wyglądały na trudne do sforsowania nawet dla wyjątkowo lichego złodzieja. Stał przy nich jeden z żółtodziobów przyjętych kilka miesięcy temu i Warszawski słabo go kojarzył. Wszedł do budynku pierwszy, za nim próg przekroczyła Borucka, a na końcu inspektor i dwóch techników ze sprzętem.

      W środku wcale nie było chłodniej niż na zewnątrz. Chropowate ściany wyraźnie domagały się remontu, a podłogę wyścielała szara wykładzina, która w kilku miejscach była przetarta. Krótki korytarz prowadził do drzwi piwnicznych.

      – Co Kotelski mógł robić w takim miejscu? – zapytał Zimny, wcale nie oczekując w tej chwili jakiejś sensownej odpowiedzi.

      – Warto by zapytać właściciela tego przybytku – zasugerowała Borucka.

      – Rozmawiałem z nim. Jest w drodze. – Warszawski włączył się do rozmowy. – Wcześnie rano wyjechał do Niemiec w sprawach biznesowych. Złapaliśmy go pod Dortmundem, więc trochę zejdzie, zanim wróci.

      – Wie

Скачать книгу