Cherub. Przemysław Piotrowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cherub - Przemysław Piotrowski страница 5
– Samoprzylepna pianka wygłuszająca – oznajmił, chwytając w palce kawałek odklejonego i zwisającego z framugi materiału. – Morderca wiedział, co robi – dodał i popchnął drzwi.
Zaskrzypiały żałośnie, a chwilę później z wnętrza pomieszczenia buchnął odrażający fetor. Zimny mruknął z niesmakiem, po czym wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przytknął ją do nosa. Rozejrzał się. Wnętrze przestronnej sutereny wypełniało jaskrawe światło dwóch jarzeniówek, z których jedna co jakiś czas z sykiem migała. Na ścianach i niskim suficie zadomowił się grzyb, a w powietrzu krążyły muchy. Ich nieznośne brzęczenie zwiastowało nieprzyjemny widok. Warszawski przesunął się i zza jego szerokich pleców najpierw wyłonił się stary piec gazowy, a następnie skulona w pozycji embrionalnej zwalista postać.
– Jasny chuj – jęknął Zimny. – Co to, kurwa, ma być?
Chwilę później poczuł, jak zbiera mu się na wymioty.
* * *
Borucka przez moment wpatrywała się w zwłoki, po czym głośno przełknęła ślinę. Rzuciła Warszawskiemu wymowne spojrzenie i podeszła do ofiary. Przyklękła obok, ale po chwili przyłożyła dłoń do ust i odwróciła głowę. W górę wzbiło się kilkadziesiąt much.
– Mówiłem, że będzie ostro – rzekł Warszawski. – Ktoś tu sobie urządził niezłą zabawę z naszym prokuratorkiem.
– Jesteś pewny, że to Kotelski? – Zimny zmusił się, aby przyjrzeć się zwłokom z bliższej odległości.
– Tego wieprza poznałbym, nawet gdyby obrali go ze skóry i upiekli na rożnie.
– Hamuj się, Łukasz.
– Nic nie poradzę, że gnoja nie lubiłem. Sam wiesz, że co dopadliśmy jakiegoś zbira, to przez jego nieudolność delikwent wychodził na wolność.
– Co nie znaczy, że… ech… Po prostu następnym razem takie uwagi zachowaj dla siebie. – Zimny dyskretnym gestem wskazał dwóch podopiecznych Boruckiej, którzy właśnie szykowali się do pracy.
Warszawski uniósł ręce na znak, że przyjmuje reprymendę, choć w tym geście dało się wyczuć niepokorną nutę. Niżsi rangą funkcjonariusze lubili go nie tylko za to, że świetnie wykonywał swoją pracę, ale także dlatego, że zawsze mówił otwarcie i bez ogródek. W związku z tym zdarzało mu się wkurzać przełożonych, dla których był jednym z tych krnąbrnych i najmniej zdyscyplinowanych. Z jednym wyjątkiem. Tylko Romuald Czarnecki potrafił go spacyfikować i tylko do niego Warszawski zawsze zwracał się per „szefie”.
– Co może być narzędziem zbrodni? – zagadnął Zimny, nachylając się nad Borucką.
– Daj mi chwilę, Grzegorz. Przecież… – Borucka aż się zapowietrzyła. – Popatrz na te rany…
Zimny z nieskrywaną odrazą nachylił się nad ofiarą. Mężczyzna był przykuty do żeliwnego uchwytu drzwiczek pieca, przez co wyglądał, jakby klęczał i się modlił. Jedynymi częściami garderoby, jakie miał na sobie, były skarpetki i ciasno zapięty na klamrę z tyłu głowy knebel, jakie Zimnemu kojarzyły się z seksem BDSM. Napuchnięta i niemal całkiem umazana krwią twarz przyprawiała o mdłości. Inspektor, uważnie stawiając kroki, obszedł Borucką i obejrzał ofiarę od drugiej strony. Na karku, plecach, pośladkach i udach widniały głębokie rany, których było tyle, że całość przypominała galaretę albo krwawy bohomaz jakiegoś wynaturzonego artysty. Strzępy tkanek walały się nawet kilkadziesiąt centymetrów od ciała, a w niektórych miejscach mięso niemal całkiem odeszło od kości, odkrywając kręgosłup, żebra i kości miednicy. Wszystko tonęło w morzu krwi i ekskrementów.
– Widziałaś kiedyś coś takiego? – zapytał, gdy w końcu się wyprostował i ostrożnie wycofał w stronę Warszawskiego.
Borucka pokręciła głową.
– Po sprawie kanibala myślałam, że już nic mnie nie zdziwi. Myliłam się.
– Dasz radę określić, która z ran była śmiertelna?
– Nie, Grzegorz. Sam widzisz, jak to wygląda.
Przez chwilę przyglądali się zmasakrowanym zwłokom.
– Też myślisz o tym, co ja? – Ciszę przerwał Zimny, spoglądając na gumową czarną kulkę tkwiącą w ustach ofiary.
– Że został wychłostany? Tak. Ślady ewidentnie na to wskazują. Na moje oko, ktoś mu sprawił tęgie lanie. Jeśli to rodzaj jakiegoś bata albo pejcza, to na pewno znajdę w tkankach sporo mikrośladów.
– Nigdy nie myślałem, że pejcz może zadać takie obrażenia…
– Może, może. Kiedyś czytałem… – Warszawski zmarszczył brwi w poszukiwaniu konkretów – …chyba coś o niewolnictwie, że przeciętny człowiek jest w stanie wytrzymać czterdzieści razów. Po osiemdziesięciu zwykle umiera, a ciało po prostu się rozpada. Podobno to była dość częsta praktyka u amerykańskich plantatorów, którzy w ten sposób karali nieposłusznych niewolników.
– Sugerujesz, że ktoś chciał Kotelskiego ukarać?
– Święty nie był, a pogłoski o jego seksualnych upodobaniach też najwyraźniej nie są wyssane z palca. Wygląda, że w końcu trafił swój na swego.
Pierwszy wniosek nasuwał się sam. Kotelski był ostrożny, ale ludzie z branży wiedzieli, że jest erotomanem, a być może i seksoholikiem. To, że regularnie korzystał z usług prostytutek, też nie stanowiło tajemnicy, bo kilka kobiet przy okazji innych śledztw po prostu się wygadało. Podobno wymagał od nich pełnej uległości i lubił je wiązać, a następnie karać lub – jak sam to określał – „wymierzać sprawiedliwość”. Póki jednak się na to godziły, a on nie robił im krzywdy, nikt nie mógł mu tego zabronić. To był ważny trop, który należało sprawdzić na samym początku.
– Trzeba jak najszybciej ustalić ostateczną przyczynę zgonu. Ty w ogóle dzwoniłeś do Roberta?
Warszawski zrobił kwaśną minę, jakby to pytanie było co najmniej nie na miejscu.
– Zjawi się za jakiś kwadrans – odparł, spojrzawszy na zegarek. – Może być trochę wkurwiony, bo gdy odebrał, to dyszał, a potem rzucił słuchawką.
Zimny nie skomentował słów aspiranta, tylko pokiwał głową na znak, że przyjmuje je do wiadomości. Nagle zawartość żołądka podjechała mu do gardła. Mieszanina okropnych woni wciąż przyprawiała go o mdłości. Poprosił Warszawskiego o gumę, którą szybko włożył do ust i zaczął żuć. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Jego wzrok przykuło niewielkie okno przy suficie. Podobnie jak drzwi zostało zaklejone pianką wygłuszającą, a do tego zabite deskami. Przez kilkadziesiąt kolejnych sekund w milczeniu przyglądał się pracy techników, zastanawiając się, co tu mogło się wydarzyć. Kilka hipotez nasuwało się natychmiast. Po pierwsze, morderca musiał