Z duchami przy wigilijnym stole. Группа авторов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Z duchami przy wigilijnym stole - Группа авторов страница 19

Z duchami przy wigilijnym stole - Группа авторов

Скачать книгу

a jego czasomierz wskazywał kwadrans po jedenastej. Nasza rozmowa zajęła może dziesięć minut. Z grubsza więc musiał zginąć dwadzieścia pięć po jedenastej.

      – Słyszysz! – krzyknęła Louisa Ordie, kurczowo chwytając za ramię panią Beecher. – To wtedy go zobaczyłam i usłyszałam. Jak był ubrany? – dorzuciła gorączkowo.

      – W mundur wyjściowy.

      – Właśnie! Właśnie! I co, wierzy mi pani teraz? Wszyscy mnie wyśmiewali, ale ja go przecież słyszałam. To mój mąż pojawił się tutaj dokładnie w chwili śmierci.

      Czytelnik sam musi wyrobić sobie zdanie na temat tej zagadki. Tak właśnie wszystko się rozegrało, jak to przedstawia osoba nazwana tutaj panią Ordie, a to mogą potwierdzić jej przyjaciółki. Te na próżno usiłowały z nią polemizować. Argumentowały, że dwadzieścia pięć minut po jedenastej w Delhi to wcale nie dwadzieścia pięć minut po jedenastej w Anglii. Przekonywały, że wszystko musiało być produktem jej rozpłomienionej wyobraźni, a wzmianka o George,u w Plebanie z Wakefieldu sprawiła, że jej myśli skupiły się na mężu. Na koniec powiadały, że gdyby nawet przyjąć, iż może się zdarzyć, że w rzadkich sytuacjach duchy umierających mogą się zjawić przed bliskimi osobami w jakichś odległych miejscach, jak tutaj rzecz miała się ponoć z George,em Ordie,em, to jaki był cel całego tego zdarzenia? Czemu miało ono służyć? Na to żadna ze znajomych pani Ordie nie znajdowała odpowiedzi, podobnie też jak ona sama, a przecież wierzy i będzie wierzyć aż do końca życia, że miała do czynienia z duchem swego męża.

PrzełożyłJerzy Łoziński

      Cień babki

      Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

      Straszy, tren wlokąc z tyłu,

      w muślinach indyjskich z pyłu.

      W alei, gdzie wicher jęczy,

      siada w tiurniurze z pajęczyn.

      Lecz więcej nic nie potrafi.

      Jest cieniem swych fotografii…

      Nad parkiem smutnym jak czyściec

      kołuje uwiędłym liściem…

      Ścieżka Szlachetnej Damy

      Margaret Oliphant

Historia tego, co widzialne i niewidzialne Rozdział I

      Bawiłem z wizytą u znajomych w Szkocji, gdy rozegrały się przypadki, które tu przedstawię. Nie byli to przyjaciele w sensie długich czy bliskich kontaktów. Mówiąc zwięźle: spotkałem ich tylko raz w Szwajcarii rok wcześniej, gdy jednak przebywaliśmy razem, widziałem, że wiele mamy wspólnego, co pozwoliło nam się zbliżyć, jak to zresztą często bywa na wędrownym szlaku. Podczas zimnych poranków po nocnej podróży widywaliśmy siebie nawzajem w stanie znacznego nieuporządkowania i umysłowego, i garderobianego, co jest może najpoważniejszym egzaminem, jakiemu musi sprostać nasz wygląd. Pomimo wszelkich utrapień podróżnych, takich jak zaginięcie bagażu, marne hotele, różnego rodzaju nieporozumienia, pomimo usterek, które mogą być nie mniej poważnym egzaminem dla charakterów, nasza przyjaźń i sympatia (którą śmiem uważać za wzajemną, inaczej bowiem by mnie nie zaprosili do Ellermore) nie zostały naruszone. Zawsze myślałem i dalej uważam, że Charlotte Campbell była jedną z najbardziej czarujących młodych kobiet, jakie kiedykolwiek udało mi się poznać, jej bracia zaś, jeśli nawet nie tak zachwycający, to okazali się pełnymi zabawnych pomysłów kompanami, z którymi podróż upływała znakomicie. Z ich rozmów natychmiast wywnioskowałem, że pochodzą ze znacznie większej rodziny. Ich aluzje do Toma, Jacka, małego Harry,ego, do Mab i Mary dla kogoś z zewnątrz mogły być nużące, ja jednak lubię słuchać o relacjach między ludźmi, gdyż o swoich niewiele mam do powiedzenia. Stopniowo się zorientowałem, że panna Campbell została zabrana przez braci za granicę, aby doszła do siebie po długiej, uciążliwej pracy pielęgniarki, która bardzo nadwerężyła jej siły. Gdy dzieci znajdujące się pod jej opieką zachorowały na szkarlatynę, nie odstępowała ich w dzień i w nocy.

      – Przestała się widywać z resztą z nas i starannie się odgrodziła – opowiedział mi młodszy z dwójki, Charley. – Wychodziła na spacer tylko wtedy, gdy uznawała za pewne, że nie spotka żadnego z nas. To było najgorsze – wyznał z prostotą chłopak.

      Fakt, że jego siostra poświęciła się troskliwej opiece nad chorymi, nie wydawał mu się godny uwagi, a za prawdziwy dowód heroizmu uznał to, że odmówiła sobie ich cennego towarzystwa. W ten sposób dowiedziałem się sporo o rodzinie. Dla dzieci, szczególnie najmłodszych, stała się od momentu śmierci matki jedyną opiekunką, kimś w rodzaju siostrzanej matki. Mówiąc ściśle, nie była już dziewczyną, lecz młodą, świadomą swej kobiecości niewiastą, liczącą sobie jakieś dwadzieścia osiem lat, doczekała więc wieku, gdy ślady dojrzałości dodają blasku słodyczy młodzieńczych lat, z drugiej zaś strony owa dojrzałość zwiększa jeszcze czar młodości. To zwłaszcza wtedy młode mężatki urzekają nawet najbardziej wybrednych wielbicieli niewieściej urody i duchowości. Kiedy jednak coś takiego zdarza się w przypadku niezamężnej kobiety, mamy do czynienia z istotą prawdziwie anielską. Mogę tylko z najwyższym szacunkiem myśleć, że to połączenie w pełni dojrzałego matkowania z panieństwem w jego niezrównanym wdzięku traktowane było przez otoczenie z uwielbieniem, które ongiś tak wielu świętych rzucało do stóp Najświętszej Dziewicy. Trudno mi natomiast wyjaśnić, czemu się tak bardzo rozwodzę nad Charlotte Campbell na samym początku opowieści, której nie jest w ścisłym sensie bohaterką, w ten sposób na początek odrobinę zwodząc czytelnika.

      Nietrudno zgadnąć, że z entuzjazmem zareagowałem na wyrażone podczas naszego rozstania zaproszenie do Ellermore, ponieważ w Londynie nie czekało mnie nic bardziej przytulnego i przyjaznego niż gabinet w Temple. Rozstawaliśmy się na początku czerwca, zaproszono mnie zaś na koniec sierpnia. Wtedy, jak oznajmił Charley, jest „mnóstwo kuropatw”, a słowa te wypowiedział z taką radością, że natychmiast przywoływały uśmiech na twarz słuchającego. Charlotte dodała:

      – Musi się pan jednak przygotować na prawdziwe, bardzo spokojne zacisze domowe, panie Temple.

      Naturalnie powiedziałem, że gdybym miał dokonać wyboru tego, co najbardziej na świecie lubię, byłaby to właśnie taka kombinacja spokoju i domowości, na co Charlotte z rozbawieniem pokręciła głową. Sama nie dostrzegała w swym opisie niczego szczególnie atrakcyjnego. Wszyscy jednak podkreślali owo „mnóstwo kuropatw”, ja zaś nie chcę udawać, że było mi to zupełnie obojętne.

      Najmniej zżyłem się z najstarszym z braci, Colinem, który w kontaktach z innymi zwykł zachowywać, jak to się powiada, „dystans”. Nie rozgadywał się z taką ochotą jak pozostali. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, iż nieustannie bywał w Londynie, niepodobna więc wykluczyć, że mogliśmy się mijać na ulicy. On natomiast darzył mnie chyba sympatią, a w każdym razie gorąco przyłączył się do wygłoszonego przez brata zaproszenia. Gdy Charley zapowiedział, że będzie mnóstwo kuropatw, Colin nader przyjaźnie dorzucił:

      – A kto wie, czy nie da się zapolować na jakiegoś jelenia.

      Słychać było u nich północny dialekt, który wyrażał się nie w doborze słów, ale w jakichś specyficznych zwrotach czy osobliwej wymowie. Byli tego świadomi, lecz napełniało ich to raczej dumą

Скачать книгу