Z duchami przy wigilijnym stole. Группа авторов

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Z duchami przy wigilijnym stole - Группа авторов страница 20

Z duchami przy wigilijnym stole - Группа авторов

Скачать книгу

wrzosowiska spurpurowiały, a tu i ówdzie zdarzała się pod nogami uschnięta gałązka, nawet jeśli dość rzadko, to jednak wystarczało, by zakląć pod nosem. Ellermore leżało w sercu pięknej okolicy, pełnej wzgórz i jezior, z charakterystycznym dla Highland pofałdowanym horyzontem, na skraju jednego z najbardziej dzikich górskich terenów w Szkocji. Otaczał je amfiteatr wzgórz, nieprzesadnie wysokich, ale w swej malowniczości przywodzących na myśl krajobraz alpejski. Wszędzie purpurowo skrzyły się wrzosowiska, pokryte nitkami czegoś, co wyglądało jak śnieg, choć w istocie było spienionymi górskimi strumykami. Przed domem znajdowało się niewielkie, okolone wzniesieniami jeziorko, z jednego końca dające ujście wdzięcznemu potoczkowi. Ten chlupotał między głazami, w starciu z którymi burzył się pianą, by ostatecznie wpaść do innego, znacznie większego i ambitniejszego strumienia.

      Samo Ellermore zostało stosunkowo niedawno wzniesione na łagodnym trawiastym stoku nad jeziorem. Było otoczone przez piękne buki, jakimi nie pogardziłoby Berkshire, których jednak nie spodziewamy się w Szkocji, bardziej za reprezentantów północnej roślinności uważając jesiony i jodły. Nie byłem przygotowany na bogactwo West Highland, na wszechotaczającą, przyjazną zieleń paproci i ziół, nie wspominając już o bogactwie i wielorakości kwiatów, których różnorodne barwy skrzyły się pośród purpury otaczających wzgórz. Spodziewałem się scenerii surowej i szarej, a tymczasem wszystko wokół tej posiadłości w Highland tak kipiało obfitością kształtów i barw, że owo bogactwo wydawało mi się wręcz przesadne. Ojciec przyjaciół powitał mnie w drzwiach, których nigdy nie zamykano na klucz, a starczyło mi pobyć tu chwilę, aby dojść do wniosku, że nikomu nie odmówiono by tu gościny. Patriarcha był wysokim, leciwym mężczyzną, pełnym godności, ale też odnoszącym się do innych z sympatią, a jego siwe włosy, wąsy i rumieniec na twarzy dopełniały obrazu wiejskiego domatora, aczkolwiek, jak miałem się później dowiedzieć, był w istocie rzutkim i zaradnym biznesmenem. Campbellowie z Ellermore nie wywodzili się wprawdzie z jakiegoś rozbudowanego rodu, niemniej miejscowi bardzo dobrze ich znali jako dziedziców siedziby już od zamierzchłych czasów. Nie należeli do miejscowej arystokracji, czy raczej należałoby powiedzieć, że nie chcieli wykorzystywać nadarzającej się okazji do zyskania tytułu. Zauważyłem, że w dużym, bogatym regionie, którego stolicą jest Glasgow, rzadko trafiają się nieuleczalni wrogowie wielkiego handlu. Szlachta natomiast widziała wszystkie korzyści płynące z połączenia handlu i tradycji. W przeciwnym wypadku Ellermore wyglądałoby zupełnie inaczej, teraz jednak wszędzie dało się dostrzec owe przejawy troski i prostego luksusu, dzięki którym życie staje się łatwiejsze. Nic tu nie było na pokaz, natomiast wszystko służyło wygodzie mieszkańców. Życie wydawało się usłane różami, a posiadłość wyglądała może bardziej jak dom bogatego kupca niż dom od wieków dający rozkwitać kolejnym pokoleniom jednego rodu. Trudno w ogóle było sobie wyobrazić bardziej sympatyczną posiadłość niż to małe domostwo w Highland. Istotnie mieli „mnóstwo kuropatw”, a na dodatek w jeziorkach i strumieniach roiło się od pstrągów. Pośród wzgórz można było trafić na jelenie. Sami hodowali owce, a także wszystkie rośliny, jakie przydają się do prowadzenia dużego, dobrze funkcjonującego gospodarstwa, poczynając od ziemniaków i kapusty, a na winogronach i brzoskwiniach kończąc. Przy czym całe to bogactwo naturalne w Ellermore nie przekładało się na pieniądze w portfelu, te bowiem zarabiano w Glasgow. Na czym polegały tam zajęcia rodzinne, nie udało mi się dokładnie ustalić, ale cała męska część rodziny znajdowała tam zatrudnienie – i ojciec, i synowie – dlatego łatwo było przypuścić, że bankier odpowiedzialny za konto Campbellów nie miał powodów do utyskiwań.

      Na miejscu zastałem wszystkich z wyjątkiem najstarszego Colina, za którego nieobecność gorąco przepraszano, czasem nawet jakby goręcej, niżby to było konieczne, jako że jego absencja w ogóle mi nie doskwierała. Niespecjalnie mnie zainteresował w Szwajcarii, a chociaż Charley był znacznie młodszy ode mnie, o wiele lepiej się z nim dogadywałem. Tom i Jack ciągle jeszcze byli mali. Ci, którzy zajmowali się „przemysłem”, jak to ogólnikowo ujmowano, w Glasgow, w domu spędzali czas od soboty do poniedziałku. Trójka maluchów była naprawdę rozkoszna, a widok ich zgromadzonych wokół Charlotte zapadł mi w serce. Jak już wspomniałem, nazywali ją Chatty, co nie brzmiało zbyt poważnie, ale słysząc, jak imię to rozbrzmiewa na wszystkich ustach w całym tym radosnym, pełnym ludzi domu, nabrałem wrażenia, że jest najpiękniejsze na świecie. „Gdzie jest Chatty?”, brzmiało pierwsze pytanie, które stawiał każdy, kto stanął w progu. Jeśli nie znaleziono jej natychmiast, zaczynały się poszukiwania w całym domu, na wszystkich piętrach i we wszystkich korytarzach, a „Gdzie jesteś, Chatty?” rozbrzmiewało zewsząd, dopóki nie dobiegła skądś odpowiedź, dobrze słyszalna, chociaż wypowiedziana spokojnym głosem. „Tutaj jestem, chłopcy”, wołała zachęcająco, co zawsze napełniało mnie zachwytem. Bo też w gruncie rzeczy wszystko w Chatty mnie zachwycało. Może nawet zbyt wiele, gdyby się nad tym zastanowić. Zdarzało się bowiem, iż myślałem, co by się stało z nimi wszystkimi, gdyby ona na przykład wyszła za mąż. A w pewnym momencie nawet stoczyłem gwałtowny spór z sobą samym, dowodząc, że byłoby to niezwykle egoistyczne, gdyby cała rodzina w ten sposób wpływała na uczucia Chatty, aby zapobiec jej zamążpójściu, co – jak nie mogłem się uwolnić od podejrzenia – naprawdę miało miejsce. Zarazem z lekkim dreszczem myślałem o tym, że całe to królestwo zawaliłoby się, gdyby coś wywabiło Chatty z domu.

      Nie potrafię opisać, jak bardzo przyjemny był dla mnie ten pobyt. Z rana wyruszaliśmy na wzgórza albo udawaliśmy się na wędrówki po okolicy. Wieczorami bardzo często wychodziliśmy przejść się po kolacji, a wtedy zostawałem sam na sam z Chatty, gdyż „chłopcy” mieli niezliczone zainteresowania, podczas gdy pan Campbell zazwyczaj pozostawał w bibliotece, zaczytany w gazetach, które na czas dostarczano mu dyliżansem z Oban albo łódką. W ten sposób zwiedziłem dokładnie całą najbliższą okolicę, nie oddalaliśmy się bowiem nazbyt, aby Chatty była pod ręką, na wypadek gdyby chciał od niej czegoś ojciec albo któreś z dzieci. Nierzadko protestowała, żebym nie poświęcał jej tak wielkiej uwagi, gdyż bez wątpienia wyżej sobie cenię czas spędzany z chłopcami. Gdy zaś zapewniałem ją, że znacznie milsze są dla mnie chwile w jej towarzystwie, uśmiechała się z wdzięcznością i lekko potrząsała głową. Żartobliwie namawiała mnie, abym nie był aż tak szarmancki, i zapewniała, że naprawdę nie obrazi się, jeśli zostawię ją samą. W sumie jednak, jak przypuszczam, lubiła te nasze wieczorne spacery.

      – Jest pewna rzecz, o której mi pani jeszcze nic nie wspomniała – rzekłem pewnego razu – a o której powinna pani sporo wiedzieć, nie potrafię bowiem uwierzyć, by w rodzinie, która wrosła w jedno miejsce od wieków, nie pojawił się jakiś duch.

      Usłyszawszy sugestię, że jakoby coś przemilczała, odwróciła się do mnie, a gdy wygłosiłem całe zdanie, uśmiechnęła się z lekka, jednak nie z oczekiwaną przeze mnie wyrozumiałą ironią. Był to raczej rodzaj uśmiechu przyznającego, iż rzeczywiście coś pominęła.

      – My nie mówimy tu o duchu – rzekła. – Nawet zastanawiałam się, czy naprawdę niczego pan nie dostrzegł. Mnie się to całkiem podoba, ale w końcu zdążyłam przywyknąć przez całe życie. No więc to tu – dodała, gdyż znaleźliśmy się na szczycie niewielkiego wzniesienia, skąd odchodziła alejka, którą poznałem jako Ścieżkę Szlachetnej Damy, chociaż nie wyjaśniono mi, skąd taka nazwa. Jak przypuszczałem, dawniej musiało to być przejście do starego domu, które teraz bez żadnego wyraźnego celu okrążało część posiadłości. Po stronie ogrodu i domu dróżka wiodła odrobinę ponad krzewami, podczas gdy po drugiej stronie stromo opadała w kierunku rzeki, która wymknąwszy się jezioru, dalej wiła się szerokimi zakolami. Po obu stronach tej alejki rosły wysokie buki, a w prześwitach między nimi

Скачать книгу