Łukaszenka. Andrzej Brzeziecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Łukaszenka - Andrzej Brzeziecki страница 14
Zamach stanu po raz pierwszy
Łukaszenka rządzący krajem od 1994 roku z parlamentem Białorusi miał stale na pieńku. Jak zauważa jego białoruski biograf Waler Karbalewicz, prezydent, który jeszcze niedawno sam był deputowanym, nagle zwrócił się przeciwko kolegom.
Łukaszenka obwiniał deputowanych o to, że są skorumpowani, piją i – przede wszystkim – że stworzyli dla siebie system przywilejów. Prezydent umiejętnie przedstawiał parlament jako głównego winowajcę pogorszenia ekonomicznej sytuacji kraju, przeszkadzającego głowie państwa w zaprowadzeniu porządku.
Trzeba przyznać, że argumentacja Łukaszenki trafiała na podatny grunt. W krajach poradzieckich pierwsze zachłyśnięcie się parlamentaryzmem już mijało. To, co jeszcze kilka lat wcześniej, w czasach pierestrojki, wszystkich fascynowało, a więc długie i burzliwe debaty w sali obrad, teraz było symbolem chaosu i nieporządku. Właśnie wtedy powstało słowo „diermokracja” – z połączenia słów „diermo” („gówno”) i „demokracja” – które dobrze oddawało stosunek ludzi do parlamentaryzmu. Rządy parlamentarne zaczęto powszechnie kojarzyć ze spadkiem poziomu życia zamiast z praworządnością, bo akurat trwał kryzys gospodarczy, a winą za niego obarczano kłótliwych polityków.
W Rosji Borys Jelcyn krwawo rozprawił się z parlamentem w 1993 roku i uszło mu to na sucho. W innych krajach do władzy dochodzili politycy, którzy obiecywali zaprowadzić porządek. Dlatego i Łukaszenka mógł liczyć na to, że na walce z parlamentem zbije polityczny kapitał. I najważniejsze: mógł oczekiwać, że parlament nie będzie miał w społeczeństwie wielu obrońców.
Pozwalał więc sobie na coraz więcej. W marcu 1995 roku doprowadził do odsunięcia redaktora naczelnego wpływowej „Narodnej Haziety”, która była organem parlamentu. Deputowani mogli się nawet sprzeciwić decyzji głowy państwa, a to oznaczało zapowiedź dalszych nacisków.
I rzeczywiście bezpośrednim powodem, dla którego w kwietniu 1995 roku Łukaszenka wysłał uzbrojonych ludzi przeciwko części deputowanych i kazał ich pobić, była awantura o referendum, które prezydent chciał przeprowadzić. Referendum jest instytucją spotykaną w demokracji, ale zawsze oznacza pominięcie parlamentu; tym razem prezydent Białorusi chciał zapytać obywateli kraju, czy pozwolą mu rozwiązać parlament, gdyby deputowani naruszyli konstytucję. Pytanie z prawnego punktu widzenia bez sensu, bo jak przekonywali politolodzy, to Sąd Konstytucyjny powinien rozstrzygać, czy decyzje deputowanych są prawomocne. Prezydentowi przysługiwało też prawo weta.
Pytanie to miało jednak głębszy polityczny sens jako rozstrzygające o tym, czy Białorusini pozwolą Łukaszence zdominować parlament. Referendalne pytania dotyczyły także kwestii zacieśnienia współpracy z Rosją, ustanowienia języka rosyjskiego drugim – obok białoruskiego – językiem państwowym oraz zmiany symboli narodowych.
Jednym słowem, referendum w 1995 roku było przygotowane według „najlepszego” wzorca, zgodnie z którym wśród pytań mających ułatwić obywatelom życie jest schowane pytanie rozstrzygające sprawy naprawdę ważne dla Łukaszenki. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że w sprawach stosunków z Rosją, języka państwowego i symboli narodowych prezydent zyska poparcie głosujących.
Od kilku lat Białoruś borykała się z kryzysem spowodowanym oderwaniem od rosyjskiej metropolii, gospodarka kulała i jedynym lekiem na jej dolegliwości wydawało się schronienie pod skrzydłami wielkiej Rosji. Białorusini gardzili wówczas swoją walutą, nazywaną zajczykami – na banknocie były wizerunki zwierząt, między innymi zajączków; nie umieli też uzgodnić, kto należy do panteonu ich bohaterów narodowych, których chcieliby pokazać – i marzyli o tym, by zarabiać w rublach kojarzących im się z bezpiecznymi radzieckimi czasami.
Większość obywateli kraju mówiła po rosyjsku, a język białoruski, który niedawno zapanował jako urzędowy, jedynie utrudniał im funkcjonowanie. Byli i tacy, którzy znali tylko rosyjski, więc zmiana języka państwowego na białoruski sprawiłaby, że w podeszłym wieku staliby się niczym analfabeci. Białoruski kojarzył się poza tym z mową wsi, prymitywnymi wiejskimi obrządkami, a rosyjski z językiem awansu, którym mówiły metropolie: Moskwa i Petersburg. Wprowadzone przez demokratów i nacjonalistów biało-czerwono-biała flaga oraz herb Pogoni nie były zbyt popularne. Flagi tej używali między innymi nacjonaliści kolaborujący z hitlerowcami w czasie II wojny światowej, co mocno podkreślała propaganda, Pogoń zaś za bardzo kojarzyła się z symboliką litewską. Sam Łukaszenka wyśmiewał się, że na symbolu Pogoni, przedstawiającym rycerza na koniu, „koń jest zupełnie litewski, tylko ogon ma przekrzywiony w trochę inną stronę”.
Było więc pewne, że obywatele pozytywnie odpowiedzą na pytania dotyczące ich życia, a jeśli tak zrobią – to nie będą mieli oporów także w innych kwestiach, by zgodzić się z pomysłodawcą referendum.
Pojawiała się tylko jedna przeszkoda – na referendum musiał wyrazić zgodę parlament. Większość jego członków nie miała zresztą zamiaru sprzeciwiać się planom Łukaszenki. Nie dla wszystkich stanowiły one zagrożenie. Parlamentaryzm na Białorusi był świeżej daty, politycy w tym kraju od niedawna romansowali z demokracją i nie do końca widzieli niebezpieczeństwo w zwiększonych pełnomocnictwach prezydenta. Zresztą wielu z nich podobały się pozostałe propozycje, poza tym tak jak większość społeczeństwa deputowani odczuwali nostalgię za Związkiem Radzieckim i mówili na co dzień po rosyjsku.
A jednak owego pamiętnego 11 kwietnia 1995 roku, gdy lider Białoruskiego Frontu Ludowego Zianon Paźniak w dramatycznym wystąpieniu ogłosił głodówkę i blokadę trybuny w geście protestu przeciw narzucanemu referendum, pozostali członkowie parlamentu nie zdecydowali się, by mimo to wyrazić zgodę na powszechne głosowanie. Parlament w większości składał się z politycznej magmy pozbawionej własnego zdania i gotowej ustąpić przed tymi, którzy są zdeterminowani. Paźniak był zdeterminowany.
Zdecydowany był także Łukaszenka – gdy w nocy budynek parlamentu opustoszał i została w nim właściwie tylko garstka głodujących deputowanych, wysłał przeciw nim uzbrojone oddziały. Kiedy wiele lat później rozmawialiśmy o tych zajściach z jednym z ówczesnych liderów Białoruskiego Frontu Ludowego Lawonem Barszczeuskim, ten nie miał wątpliwości, że pobicie deputowanych było najprawdziwszym zamachem stanu, a wszystko, co nastąpiło później, tylko jego następstwem. Twarz Barszczeuskiego, spokojnego tłumacza, intelektualisty, do dziś zdaje się przypominać o tamtym wydarzeniu, kiedy co pewien czas pojawia się na niej coś w rodzaju nerwowego tiku.
Oczywiście zamach stanu mógłby się nie udać, gdyby praworządność znalazła nazajutrz obrońców. Tak się jednak nie stało. Nazajutrz pokrzywdzonych deputowanych milicja nie chciała wpuścić do sali obrad i musieli się tam wedrzeć siłą. To posiedzenie Rady Najwyższej zdominowały dyskusje o zajściach poprzedniej nocy, przeważały oczywiście głosy oburzenia, ale… na tym właściwie się skończyło. Łukaszenka, którego obecności się domagano, nie pofatygował się do parlamentu. Wezwał do siebie przewodniczącego Rady Najwyższej, co już samo w sobie ustawiło całe spotkanie. Potem publicznie stwierdził, że deputowanych opozycji wyciągnięto z parlamentu dla ich dobra, sugerował też, że zrobili sobie wówczas małą bibkę. Obiecał upublicznić nagranie z feralnej nocy, by wszyscy zobaczyli, że nikomu nie spadł włos z głowy, ale nigdy tego nie uczynił.
Pozostali deputowani nie podjęli już żadnych starań, by pociągnąć Łukaszenkę do odpowiedzialności. Co więcej, wystraszeni, zgodzili się na przeprowadzenie referendum.
Nie