Łukaszenka. Andrzej Brzeziecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Łukaszenka - Andrzej Brzeziecki страница 12
Andrej Lachowicz, białoruski politolog, obecnie jest w opozycji, jednak dwie dekady temu pracował w administracji Łukaszenki i pisał analizy na temat sytuacji wewnętrznej w kraju; dziś także zajmuje się jej monitoringiem, ale już dla innych odbiorców.
Lachowicz:
Łukaszenka dysponował najbardziej kompetentnym sztabem wyborczym, miał też wszystkie niezbędne środki do prowadzenia kampanii. W czasie, kiedy Paźniak jeździł starym żiguli, Łukaszenka miał do swojej dyspozycji dwa nowe mercedesy. Jednak na publiczne wystąpienia udawał się miejskimi środkami transportu, żeby ludzie widzieli, że wychodzi z autobusu bądź tramwaju. Jest jednym z nich.
Łukaszenka cieszył się ogromnym uznaniem. Podczas zbierania podpisów popierających jego kandydaturę na prezydenta w rejonie mohylewskim (w którym rozpoczęła się polityczna droga Aleksandra Grigoriewicza) nie trzeba było chodzić po domach. Waler Karbalewicz w książce Aleksandr Łukaszenko. Portret polityczny pisze: „Wystarczyło podać adres w miejscowej prasie i ludzie przychodzili sami. Czasem powstawały kolejki, przychodziły całe rodziny, przynosili ze sobą dowody osobiste przyjaciół i znajomych”.
A na początku sztab Łukaszenki martwił się, że nie uda się zebrać podpisów niezbędnych do wystawienia kandydatury.
Pożyczona marynarka
Późną wiosną 1994 roku na Białorusi zaczęła się pierwsza w historii kampania wyborcza na urząd prezydenta. Nie licząc pomniejszych kandydatów, o głosy wyborców walczyło czterech polityków: Wiaczasłau Kiebicz, Aleksander Łukaszenka, Zianon Paźniak i Stanisłau Szuszkiewicz.
Stanisłau Szuszkiewicz – przewodniczący Rady Najwyższej i Zianon Paźniak – sumienie narodu, intelektualista, niezbyt dobrze rozpoznawalny w społeczeństwie, wystartowali przeciwko sobie, co sprawiło, że nawzajem się osłabiali. Paźniak zyskał uznanie wyborców o silnie narodowym nastawieniu, popierających natychmiastową białorutenizację kraju; Szuszkiewicz cieszył się poparciem grupy intelektualistów o mniej radykalnych poglądach. Kandydatem nomenklatury został Wiaczasłau Kiebicz. W tamtym czasie miał w kraju realne wpływy, co pozwoliło mu grać nie fair: dusił media (uniemożliwiał do nich dostęp innym kandydatom), kontrolował komisje wyborcze. Chwalił się swoimi znajomościami w Rosji, przyjaźnią z rosyjskim premierem Wiktorem Czernomyrdinem, która miała zapewnić Białorusi wsparcie Moskwy i napływ tanich surowców naturalnych. W takich warunkach Kiebicz był pewny wygranej.
Andrej Lachowicz:
Kiebicz był całkowicie przekonany o swoim zwycięstwie. We wszystkich byłych republikach radzieckich – wyłączając państwa bałtyckie, które różnią się ze względów kulturowych i mentalnościowych – na urząd prezydenta wybrano właśnie byłych notabli radzieckich posiadających duże wpływy. Kiebicz nie traktował więc Łukaszenki poważnie. Uważał go za parweniusza.
Jednak mimo tych wszystkich przeszkód na czoło sondaży szybko wysunął się Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka.
Dla Łukaszenki i jego sztabu wyborczego zaczęła się prawdziwa harówka. Ponieważ deputowany dyrektor sowchozu miał utrudniony dostęp do mediów, osobiście docierał do każdego zakątka Białorusi. Uczestniczył w dziesiątkach spotkań oraz wieców i przemawiał godzinami, tak że po wystąpieniu jego koszula nadawała się do wykręcenia. Występował w pożyczonej marynarce (najczęściej szarej w kratę), do której zakładał mało gustowny krawat, coraz większą łysinę ukrywał, czesząc się „na pożyczkę”, uśmiechał się od ucha do ucha, mówił głosem doniosłym i pewnym. W fabrykach, kołchozach, szkołach, na stadionach ludzie słuchali go z uznaniem. Z każdym dniem przybywało mu zwolenników, w pewnym momencie kampanii jego poparcie rosło o 2 procent dziennie. To był swój chłop, znał problemy ludu, sypał obietnicami jak z rękawa: że skorumpowanych polityków wyśle w Himalaje, że będzie na kolanach błagał Moskwę, by przyjęła Białoruś na powrót pod swoje skrzydła, że rozprawi się ze złodziejstwem w kraju. Obiecywał Białoruś mlekiem i miodem płynącą, która już nigdy nie pogrąży się w kryzysie. Filmy dokumentujące te spotkania, kręcone na taśmach złej jakości, których kolory szybko wyblakły, pokazują ten entuzjazm. Łukaszenka jako wódz, a wokół rozmarzeni ludzie.
Po upadku Związku Radzieckiego kryzys był poważny: szalała inflacja, pieniądze nazywano fantikami, czyli papierkami od cukierków. Tyle były warte. Ludzie miesiącami nie otrzymywali pensji, okazywało się, że białoruskie produkty – sławetne traktory Belarus i lodówki Minsk – nikomu nie są już potrzebne, w zakładach pracy zwalniano pracowników. Białoruska gospodarka planowa była naczyniem tak silnie połączonym z Moskwą, że pozostawiona sama sobie, nie dawała rady. Kto temu wszystkiemu był winien? Nomenklatura, która jak wiadomo, żywi się „za nasze pieniądze”.
Alaksandar Fiaduta, który jako pracownik sztabu wyborczego brał udział w spotkaniu Łukaszenki w Grodnie z grupą dwóch i pół tysiąca mieszkańców, tak zapamiętał tamto wydarzenie:
On stał w centrum sceny, wygłaszając swoją ulubioną „epopeję”: o tym, jak walczył z hydrą korupcji. Trwało to około dwóch godzin, a potem jeszcze dwie godziny Łukaszenka odpowiadał na pytania… Potem zdjął marynarkę, koszula na plecach była zupełnie mokra… Usiadł. Blada, zmęczona twarz nie miała żadnego wyrazu… A ludzie rzucili się z trybun. Wydawało się, że zebrani nie wychodzili z rzędów, tylko na wprost, przez krzesła ruszyli na scenę ławą. I ława ta zdecydowanie podchodziła do swojego bohatera. Wyciągnęła ręce w kierunku mówcy. Ludzie wyciągali jakieś papierki, banknoty, książki – żeby tylko się na nich podpisał. Ktoś wyciągał paszport, ktoś inny – w biednej Białorusi! – studolarowy banknot. Pchali się do niego nie jak do idola, ale świętego…
Anatol Labiedźka:
Podczas spotkań z wyborcami Łukaszenka opowiadał straszne farmazony. Populistyczne, trochę nawet wulgarne. Nie tyle źle wyrażał się o nomenklaturze, ile na nią klął, rzucał bluzgami. Groził, że każdy, kto naruszy prawo, pójdzie siedzieć, że rozprawi się z politycznymi krętaczami. To trwało ładnych kilka godzin. A ludzie stali przemoknięci i słuchali. Po ich policzkach ciekły łzy.
Łukaszenka starał się zdobyć przychylność Białorusinów tęskniących za Związkiem Radzieckim, a także Moskwy. 18 maja pojechał do Moskwy i wystąpił w rosyjskiej Dumie. Zapowiedział, że zamierza wskrzesić Związek Radziecki. Rosyjscy deputowani byli zachwyceni. Wiaczasłau Kiebicz, który wówczas jako premier próbował zbijać kapitał polityczny na łączeniu obu państw, gorzko pisał we wspomnieniach: „Aleksander Łukaszenka upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu – zdobywał poparcie dla siebie i odbierał je mnie, ponieważ wchodził na mój teren”.
Później mnożyły się opinie, że Łukaszenka był kandydatem z Moskwy, że cała kampania wyborcza była sterowana z Kremla. To raczej teorie spiskowe, do końca na poparcie Rosji mógł liczyć premier Kiebicz. To za nim stał bowiem rosyjski premier Czernomyrdin. Łukaszenka za to sprytnie i wiarygodnie wykorzystał tęsknotę Białorusinów za dawnymi czasami.
Kampania pełna była i innych niespodzianek, rodem z filmów szpiegowskich. Otóż pewnego dnia media obiegła informacja, że dokonano zamachu na życie Łukaszenki. Rzekomy zamach