Łukaszenka. Andrzej Brzeziecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Łukaszenka - Andrzej Brzeziecki страница 11
Stanowisko przewodniczącego komisji pozwoliło Łukaszence poczuć się kimś ważnym. Dzień po nominacji zgłosił się do Szuszkiewicza z żądaniem przyznania służbowego gabinetu i samochodu. Poczuł, że jest na fali.
Tymczasem części opozycji – młodym, ambitnym politykom, którzy marzyli o zajęciu miejsca radzieckiej nomenklatury i pozbawieniu wpływów takich ludzi jak ówczesny premier Wiaczasłau Kiebicz – Łukaszenka zaczął się jawić jako osoba przydatna w walce o władzę. Kiebicz, ociężały, łysy aparatczyk, nie był w stanie zrozumieć, że „idzie nowe”, należał przecież do partyjnej konserwy. Tymczasem ci młodzi politycy przeszli do historii Białorusi jako młode wilki. Mieli wówczas koło czterdziestki i bardzo duże ambicje. Ich mózgiem był Wiktar Hanczar, to jemu przypisuje się pomysł, by z Łukaszenki uczynić kandydata na prezydenta kraju. Miał posłużyć za taran do przebicia się do władzy.
Aleksander Grigoriewicz zaczął pracę nad przygotowaniem raportu na temat korupcji w państwie, wszędzie tropił spiski i łapownictwo. Pomagał mu sztab ludzi: deputowani, dziennikarze rządowego dziennika „Sowietskaja Biełaruś”, dokumenty dostarczali pracownicy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, kwity podsyłały też służby specjalne.
Siarhiej Antonczyk, deputowany z ramienia Białoruskiego Frontu Ludowego i członek komisji, z którym rozmawialiśmy kilka lat temu, wspominał zachowanie Łukaszenki następująco:
Zwariował po tym, jak jego status się podniósł. Był już innym człowiekiem. Na posiedzeniach mówił godzinami. Innym nie dawał dojść do głosu. Nie interesowała go korupcja jako problem do rozwiązania, ale zbieranie kwitów na ludzi. Mieliśmy informacje o lewych interesach rodziny Kiebicza. Kiedy podnosiliśmy sprawę na komisji, Łukaszenka mówił, żebyśmy to zostawili.
Pogromca korupcji
Wielu Białorusinów dobrze zapamiętało 14 grudnia 1993 roku. Kiedy tego dnia Aleksander Łukaszenka wszedł na mównicę i zaczął czytać swój raport na temat korupcji, sala zamarła. Łukaszenka przyznał, że „kierują nim mieszane myśli, uczucia i emocje […], czuje pustkę w duszy z powodu dziejących się w kraju rzeczy”. Sytuację na Białorusi porównał do sytuacji w Kolumbii i na Sycylii.
Tego samego dnia gazeta „Sowietskaja Biełaruś” opublikowała wielki wywiad z Łukaszenką, w którym ten powtarzał swoje wnioski z raportu. Mówił o wycieczkach ludzi władzy „po Paryżach i Bahamach” i zorganizowanych klanach przestępczych. Samo wystąpienie było zaś transmitowane na całą Białoruś w radiu i telewizji, a nazajutrz relacjonowane przez prasę. Deputowany Łukaszenka otrzymał od kogoś z otoczenia Kiebicza dokumenty obciążające Szuszkiewicza i podczas swojej mowy stwierdził, że przewodniczący Rady Najwyższej „wykorzystał służbowe stanowisko w celach prywatnych i wyremontował daczę za służbowe pieniądze”. To oskarżenie przeszło do historii Białorusi pod nazwą „afera o paczkę gwoździ”, deputowani podśmiewali się z afery wokół daczy Szuszkiewicza. Całość była znacznie bardziej prozaiczna: Szuszkiewicz rzeczywiście miał daczę, co nie jest niczym dziwnym, i zbudował na niej garaż wart około stu dolarów. Nie miał pod ręką ekipy budowlanej, wynajął więc do tego człowieka, który w parlamencie zajmował się reperowaniem sprzętu, i do tego zapłacił mu z własnej kieszeni. Wszystko to były jednak szczegóły, w które nikt się nie wdawał. Tego dnia dla opinii społecznej Szuszkiewicz stał się kłamcą i złodziejem.
Michaił Czyhir: „Byłem na tej daczy. Drewniana, skromna chałupa. Aż się dziwiłem, że przewodniczącego Rady Najwyższej nie stać na coś lepszego”. Oskarżenie miało poważne konsekwencje, ponieważ przyczyniło się do dymisji Szuszkiewicza.
Wiele oskarżeń rzuconych przez Łukaszenkę było czystym populizmem, nie zawierało jakichkolwiek konkretów, na przykład zarzucił jednemu z deputowanych, że jeździ zagranicznym autem.
Ale raport zadziałał i dzięki mediom Łukaszenka, zupełnie jak inni przyszli dyktatorzy w dziejach świata, stał się politykiem rozpoznawalnym w całym kraju, i to jako pogromca korupcji. W kraju, w którym ludzie na fali zmian przetaczającej się przez cały obóz poradziecki czekali na lepsze życie, Łukaszenka zdobywał uznanie. Wreszcie ktoś rozprawiał się z tą opasłą nomenklaturą, która żywi się kawiorem i pije najlepszy koniak.
Czy to wtedy zaczął myśleć o prezydenturze? Tak sądzi dziennikarka Swietłana Kalinkina:
Myśl o prezydenturze pojawiła się w umyśle Łukaszenki nagle, zapewne po tym, jak wygłosił słynną antykorupcyjną mowę, w której oskarżył Stanisłaua Szuszkiewicza, przewodniczącego parlamentu, o defraudację stu dolarów. Następstwem było odwołanie Szuszkiewicza, a to otworzyło drogę do wyborów prezydenckich.
Łukaszenka nie poprzestał na rozprawieniu się z „białowieskim żubrem”, jak zwano Szuszkiewicza po podpisaniu porozumień o likwidacji Związku Radzieckiego w Puszczy Białowieskiej. Zaczął też straszyć innych polityków, że do tej pory nie ujawnił wszystkich materiałów ich kompromitujących, że ma jeszcze kwity, które mogą obciążyć innych. Zastosował zatem klasyczny, ale niemal zawsze skuteczny zabieg w stylu wiem, ale na razie nie powiem.
Pierwszą ofiarą Łukaszenki była jednak nie nomenklatura, ale Stanisłau Szuszkiewicz. W połowie stycznia 1994 roku wybuchła afera z przekazaniem Litwie dwóch działaczy komunistycznej partii poszukiwanych w związku z zajściami w Wilnie w styczniu 1991 roku, które kosztowało życie kilkunastu ludzi. Schronili się oni na Białorusi, ale służby specjalne tego kraju wydały ich sąsiadowi. W Radzie Najwyższej posypały się na białoruskich funkcjonariuszy gromy, większość deputowanych – kierująca się lojalnością wobec dawnych partyjnych towarzyszy – była oburzona. A ponieważ służby podlegały przewodniczącemu rady, gniew parlamentu spadł na Szuszkiewicza. Łukaszenka zdecydował się wtedy zadać cios – zgłosił wniosek o głosowanie wotum nieufności dla przewodniczącego Rady Najwyższej, premiera oraz osób kontrolujących służby specjalne. Premier Kiebicz w wyniku głosowania zachował fotel, deputowani opowiedzieli się jednak za odwołaniem Szuszkiewicza i szefa białoruskiego KGB.
Wszystko to odbyło się zaraz po wizycie prezydenta Stanów Zjednoczonych Billa Clintona na Białorusi. Dla małego państwa, do niedawna podległego Moskwie, wizyta ta miała wielkie znaczenie, była dowodem międzynarodowego uznania. Była też osobistym sukcesem Stanisłaua Szuszkiewicza, któremu zależało, by Białoruś zaistniała w świadomości opinii międzynarodowej. Ale to niewiele mu pomogło, musiał się pożegnać z fotelem przewodniczącego parlamentu.
Na wiosnę ruszała już kampania wyborcza. Ostatnią przeszkodą dla Łukaszenki i młodych wilków był pomysł deputowanych, by w powstającej właśnie konstytucji zapisać cenzus wiekowy wynoszący czterdzieści lat dla kandydatów na prezydenta. Łukaszenka kończył czterdzieści lat dopiero w sierpniu i taki zapis pozbawiłby go szans na staranie się o najwyższy urząd w państwie. Szczęśliwie dla Łukaszenki jego zwolennicy zastosowali wybieg psychologiczny: zarzucili deputowanym strach przed Łukaszenką i w ten sposób przeforsowali poprawkę, by bariera wieku wynosiła trzydzieści pięć lat. Konstytucja niepodległej Białorusi została przyjęta 15 marca 1994 roku.
Ludzie wspierający Łukaszenkę na boku podśmiewali się