Łukaszenka. Andrzej Brzeziecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Łukaszenka - Andrzej Brzeziecki страница 13
Alaksandar Fiaduta, pracujący wówczas na zwycięstwo Łukaszenki, wspominał, że sztab wyborczy zupełnie świadomie postanowił oprzeć się na lumpenproletariacie i odwoływać się do najniższych instynktów. Z kolei Waler Karbalewicz pisał:
Łukaszenka wszedł w rolę „kandydata z ludu”. On mówił to samo, co ludzie mówili, stojąc w kolejkach i na papierosie, przy czym dokładnie takimi samymi słowami, nie krępując się mówić wulgarnie. Przyszły prezydent całym sobą, kulturą bycia, językiem (specyficznym wariantem trasianki), przemowami pełnymi stylistycznych potknięć okazał się najbliższy i najlepiej zrozumiany przez naród.
Czwartek, który stał się początkiem
Czwartek 23 czerwca 1994 roku był dniem wyjątkowym: z powodu pierwszych w historii wyborów prezydenckich białoruskie władze ogłosiły go dniem wolnym od pracy. W lokalach wyborczych zjawiło się 78,97 procent osób uprawnionych do głosowania. Według oficjalnych danych Łukaszenka otrzymał 44,82 procent głosów, Kiebicz – 17,33, Paźniak – 12,18, Szuszkiewicz – 9,91. Reszta głosów rozłożyła się pomiędzy polityczny plankton, czyli dwóch kandydatów: Alaksandra Dubkę (agronoma) i Wasila Nowikaua (komunistę).
Andrej Lachowicz:
Były dyrektor sowchozu, politruk w czasach radzieckich Łukaszenka lepiej niż inni kandydaci słyszał, o czym mówią ludzie i czego oczekują. Poza tym według wielu Białorusinów na Kiebiczu spoczywała odpowiedzialność za złą sytuację gospodarczą w kraju, byłego premiera odbierano też jako reprezentanta radzieckiej nomenklatury, do której wielu miało negatywny stosunek. Część wyborców – chociaż niewielka – w pierwszej turze oddała głos nie tyle na Łukaszenkę, ile przeciwko Kiebiczowi.
Jednak takiej przewagi Łukaszenki nie spodziewali się nawet pracownicy jego sztabu. Poparła go przede wszystkim wieś, mieszkańcy małych miasteczek, a także robotnicy. Mieszkańcy dużych miast, inteligencja oddawali głos na Szuszkiewicza albo Paźniaka. W Mińsku Łukaszenka otrzymał jedynie 26,5 procent głosów.
Przed drugą turą wyborów Łukaszenka kolejny raz postanowił odegrać rolę wojownika z korupcją, którego bezpieczeństwo jest zagrożone. Tym razem nie chodziło już o strzały z pistoletu, tylko o rękoczyny. Otóż Aleksander Grigoriewicz postanowił wejść do swojego gabinetu, w którym zasiadał jako przewodniczący komisji do walki z korupcją. Tymczasem kilka miesięcy wcześniej Rada Najwyższa podjęła decyzję o jego zamknięciu i opieczętowaniu. Pod drzwiami Łukaszenka wdał się w przepychankę z oficerami milicji, ci podarli na nim marynarkę. Nie trzeba chyba dodawać, jakim sosem podlały tę sprawę media, podając wiadomość o pobiciu kandydata na urząd prezydenta, a zarazem pierwszego pogromcy korupcji.
Druga tura wyborów odbyła się 10 lipca 1994 roku. Przewaga Łukaszenki była miażdżąca, otrzymał 80,34 procent głosów.
Dekadę później przez terytorium byłego ZSRR przetaczały się kolorowe rewolucje – to społeczeństwa upominały się w nich, by głosy liczono uczciwie, i dawały do zrozumienia, że będą walczyć o obalenie panujących w ich krajach reżimów, ale ktoś celnie zauważył, że właściwie pierwszą taką rewolucją było zwycięstwo Łukaszenki. Wszystko odbyło się według takiego samego scenariusza: ludzie odsunęli od władzy partyjnego aparatczyka, dokonali tego w demokratyczny sposób, i to mimo że aparat państwa jednoznacznie sprzyjał urzędującemu premierowi. Po latach i ta rewolucja zyskała swoją nazwę, zaczęto o niej mówić „kartoflana rewolucja”.
Andrej Lachowicz:
Zwycięstwo Łukaszenki w 1994 roku było zgodne z nastrojami. W kraju panowała trudna sytuacja gospodarcza, ludzie z prowincji przyjeżdżali do stolicy, ponieważ w Mińsku można było trochę taniej kupić żywność. W tym też czasie pod Mińskiem wyrosły nagle urocze osiedla willowe, a w poradzieckim społeczeństwie zrodziło się przekonanie, że lud jest biedny, natomiast ludzie znajdujący się u władzy to złodzieje. Powszechne było coś, co można nazwać „obrażeniem się na władzę”. Wielu było przekonanych, że jeśli prezydentem zostanie człowiek „z ludu”, to zaprowadzi porządek – ukarze złodziei, którzy znajdują się u władzy, zwalczy korupcję i życie stanie się lepsze. I kimś takim był Łukaszenka.
Trudno powiedzieć, czy jego zwycięstwo w tamtych wyborach było nieuniknione. Są tacy, którzy twierdzą, że doszło do niego niejako przypadkiem.
Anatol Labiedźka: „Wybór Łukaszenki na prezydenta to był zbieg okoliczności, splot czynników, które wyniosły go do władzy. Takie rzeczy zdarzają się raz na tysiąc lat. Łukaszenka jest właśnie tym przypadkiem: jednym na tysiąc”.
Rzeczywiście, gdyby w ogólnym zamieszaniu nie wybrano go na przewodniczącego komisji antykorupcyjnej, nie zdobyłby tak oszałamiającej popularności. Białorusini mogli też w ogóle nie wprowadzić urzędu prezydenta albo ustalić taką barierę wieku, która wykluczyłaby Łukaszenkę z szeregu kandydatów. Wreszcie demokratyczni kandydaci mogli nawzajem nie odbierać sobie głosów, a aparat państwowy energiczniej pracować na rzecz Wiaczasłaua Kiebicza. Wszystko jednak złożyło się na wygraną Łukaszenki. Niektórzy uważają, że pomyślnych zbiegów okoliczności było zbyt dużo, aby sądzić, że Łukaszence sprzyjało jedynie szczęście, i doszukują się w oszałamiającej karierze dyrektora sowchozu ręki kremlowskich służb specjalnych. To one miały prowadzić Łukaszenkę co najmniej od momentu, gdy zaczął zbierać haki na politycznych liderów państwa. Bez dowodów trudno przesądzać o ingerencji służ specjalnych. Pewne jest za to, że nikt nie zmuszał Białorusinów do oddawania głosu na Łukaszenkę. To on sam ich do tego przekonał.
Rozdział, w którym Aleksander Grigoriewicz cofa wskazówki zegara i uznaje, że niemiecki porządek z czasów Hitlera odpowiada jego rozumieniu republiki prezydenckiej
Zamaskowane i uzbrojone postacie rzuciły się na białoruskich parlamentarzystów. Wszędzie kłębili się żołnierze, na balkonach kamerzyści filmowali przebieg zajścia, ale nie był to plan filmowy, tylko sala obrad parlamentu. Deputowanemu Lawonowi Barszczeuskiemu wykręcono ręce i kopano go po twarzy, innym także solidnie się oberwało. Polała się krew. Grupa umundurowanych osiłków wyciągnęła parlamentarzystów z budynku i wpakowała do przygotowanych wcześniej samochodów, które natychmiast rozjechały się w różne strony. Kilka kilometrów dalej zmaltretowanych deputowanych pozostawiono na poboczu…
Tak wyglądał koniec rządów prawa na Białorusi i początek dyktatury Aleksandra Łukaszenki. Tamtej kwietniowej nocy 1995 roku prezydent Białorusi jednym zamachem i kilkoma kopniakami zlikwidował w kraju praworządność. Podobno nawet przyglądał się scenie bicia parlamentarzystów z kuluarów, jakby chciał się upewnić, że ich opór zostanie złamany. Wiedział, że od tego zależą jego dalsze rządy, od tej pory bowiem już nikt nie miał mu przeszkadzać. Warto zapamiętać