Łukaszenka. Andrzej Brzeziecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Łukaszenka - Andrzej Brzeziecki страница 3
Przez to milczenie i przez swą ponurość Białoruś długo nas przygnębiała. Pełna była ograniczeń, w niezdrowy sposób uporządkowana i czysta, tą czystością chwalił się sam Łukaszenka („Nasze miasta są czyściutkie”). Zmiany zachodziły powoli. W 2010 roku po sfałszowanych wyborach prezydenckich ludzie wyszli na ulicę, a manifestacje krwawo spacyfikowano. Ale na szczęście białoruskie życie polityczne i społeczne nie toczyło się już jedynie w rytmie: stagnacja – krótkie przebudzenie społeczne – stagnacja. Białorusini się zmieniali. Nieme protesty przerodziły się w klaszczące. Ludzie spontanicznie zbierali się w centrach miast, nie skandowali haseł, tylko stali i klaskali. Coraz większe uzależnienie Białorusi od Rosji, ustanawianie absurdalnych praw (takich jak podatek od bezrobocia) zmuszały ludzi do wychodzenia na ulicę.
Dziś trudno określić, jak zmieniało się w ostatnich latach społeczne poparcie dla Łukaszenki, bo w 2016 roku zlikwidowano jedyny niezależny ośrodek badania opinii publicznej NISEPI prowadzony przez profesora Olega Manajewa. Po sfałszowanych wyborach prezydenckich w 2020 roku setki tysięcy Białorusinów zaprotestowało po raz kolejny. Nie wiemy, czy byli wśród nich ci, którzy jeszcze niedawno z przekonaniem głosowali na Łukaszenkę (mityngi wspierali emeryci, elektorat Łukaszenki). Czy byli wśród nich młodzi pracownicy korporacji, do tej pory koniunkturaliści, którym reżim zapewniał stabilizację i dobre zarobki? Pewne są dwie rzeczy: protesty były masowe, Łukaszenka nigdy tak się nie bał zrewoltowanego tłumu. Pierwszy raz w historii jego zaprzysiężenie było tajną operacją (odbyło się pod ochroną służb specjalnych i resortów siłowych). Robotnicy w fabrykach (także łukaszenkowski elektorat) krzyczeli: „Odejdź, odejdź”. Widać było, że kończy się pewna era, że Białorusini mają już dość dyktatury. Białorusini przestali milczeć.
A jak patrzy Łukaszenka? On nie patrzy, on łypie. Tak wyraził się kiedyś o białoruskim prezydencie reżyser filmowy Jury Chaszczawacki. Obłąkane oczy Łukaszenki wypatrują spisków, szpiegów, zdrajców. Każdego, kto czyha na jego władzę. Choć Łukaszenka śmieje się od ucha do ucha, to jego oczy nie uśmiechają się nigdy. To zimne oczy dyktatora. Człowieka, który nikomu nie uwierzy na słowo. Musi zobaczyć. Dlatego – podobno – patrzył, jak na jego rozkaz bije się niepokornych deputowanych, a morderstwa polityczne kazał rejestrować na kasecie wideo. Spojrzenie Łukaszenki – człowieka, który nigdy nie wybacza – kryje wiele tajemnic.
Rozdział, w którym Aleksander Grigoriewicz przychodzi na świat, kończy szkoły i zostaje panem na gospodarstwie
Gdyby Aleksander Łukaszenka był średniowiecznym władcą, musielibyśmy wymienić przedziwne znaki na niebie i ziemi, które poprzedziły jego przyjście na świat. Nie wiemy jednak, czy przed 30 sierpnia 1954 roku na ziemiach Białorusi urodziły się na przykład dwugłowe cielęta, wiemy za to, że nie przelatywała wówczas nad ziemią żadna kometa. Wiemy też, że w styczniu 1954 roku w Ameryce Północnej odnotowano najniższą temperaturę (minus sześćdziesiąt sześć stopni Celsjusza), a 30 czerwca miało miejsce całkowite zaćmienie Słońca. Tamtego roku w Związku Radzieckim władzę przejął Nikita Chruszczow (14 marca), a hokejowa reprezentacja ZSRR w swym pierwszym oficjalnym meczu pokonała Finlandię 8:2, na samej zaś Białorusi ci, którzy mieli odpowiednio nastawione odbiorniki radiowe, mogli po raz pierwszy wysłuchać audycji białoruskiej sekcji Radia Wyzwaleńnie, po kilku latach przemianowanego na Radio Swoboda.
Rok 1954 niczym szczególnym się więc nie wyróżniał. To, co naprawdę doniosłe: koniec wojny w Korei, śmierć Józefa Stalina i wejście Związku Radzieckiego do klubu atomowego, dokonało się rok wcześniej. Także lata następne były ważniejsze, przyniosły choćby odwilż w obozie komunistycznym. Możemy zatem przyjąć, że narodziny Aleksandra Łukaszenki były – w tym zwyczajnym 1954 roku – wydarzeniem niezwykle doniosłym, choć miliony ludzi miały się o tym przekonać dopiero kilkadziesiąt lat później.
Aleksandria, wioska wtulona w prawy brzeg Dniepru, leży nieopodal Szkłowa. Wieś, jakich setki na Białorusi, w XVIII wieku, w wyniku rozbiorów Polski, znalazła się w granicach Imperium Rosyjskiego. Był tu kowal, dwie cerkwie prawosławne i dwa młyny wodne, żyła społeczność żydowska. Wokół toczyły się wojny, przychodzili bolszewicy, hitlerowcy, Armia Czerwona, a Aleksandria żyła swoim powolnym, statecznym życiem: po Dnieprze kursował prom, utworzono sowchoz, uprawiano ziemię, hodowano trzodę. Wieczorami mieszkańcy spotykali się po domach, w których nie było bieżącej wody, i siedzieli przy świeczce. Dla żyjących tu ludzi świat kończył się i zaczynał na Aleksandrii albo niedaleko za jej granicami, w Witebsku czy Orszy, większych, historycznych miastach Białorusi.
W dwudziestowiecznej historii wioski można odnotować dwa doniosłe wydarzenia: otwarcie linii kolejowej Witebsk–Orsza–Żłobin w 1902 roku (nitka kolei przebiegała przez oddalony od Aleksandrii o kilometr Kopyś, co pozwoliło wsi zbliżyć się do miasta) i narodziny Aleksandra Łukaszenki (30 sierpnia 1954 roku); przyszły prezydent Białorusi przyszedł na świat w przysiółku Kopyś. Gdyby nie ten drugi fakt, być może dziś nikt by o Aleksandrii nie wspominał. Byłaby wyludniającą się wioską, zamieszkaną w większości przez emerytów, zabitą dechami, a tymczasem jest jednym z ciekawszych miejsc na Białorusi, czyli zamkniętą przed dziennikarzami sławną „wsią prezydenta”. Wielu Białorusinów mylnie uważa, że jej nazwa pochodzi od imienia prezydenta, w rzeczywistości wywodzi się od imienia Aleksandra Chodkiewicza, który był synem Iwana Chodkiewicza, hetmana litewskiego zmarłego w niewoli tureckiej.
Rodzina Aleksandra Łukaszenki z Aleksandrią związana jest zresztą od pokoleń, tu urodziła się jego matka Jekatierina Trafimauna, która odebrała wykształcenie w miejscowej szkole (cztery klasy podstawówki). Tu też w 1939 roku zmarł dziadek Łukaszenki Trafim, głowa rodziny Łukaszenków.
Życiorys ojca Łukaszenki owiany jest aurą tajemnicy, prezydent wspomina o nim rzadko i myli się w wersjach wspomnień. Historii o Grigoriju X (ojciec miał na imię Grigorij, sądząc po otczestwie, którym Łukaszenka się posługuje, X – ponieważ nie wiemy, jak się nazywał, prezydent nosi panieńskie nazwisko matki) jest wiele w białoruskich biografiach głowy państwa, zarówno w tych oficjalnych, jak i pióra opozycyjnych dziennikarzy. Według jednej z nich Jekatierina Trafimauna zakochała się w kowalu i z nim poczęła syna, według innej ojciec Łukaszenki był jednookim Żydem o imieniu Grisza. Są tacy, którzy przekonują, że ojciec był Cyganem. Część biografów twierdzi, że Jekatierina Trafimauna szybko owdowiała, część – że związała się z żonatym mężczyzną. Nie wiemy więc, w jakich okolicznościach i dokładnie kiedy ojciec Łukaszenki pojawił się w życiu Jekatieriny Trafimauny. Sam prezydent kiedyś powiedział, że był drugim synem, pierworodny miał umrzeć w wieku dwóch lat. Później nigdy nie wracał do tej wersji, został po prostu jedynakiem. Zdarzyło się też Łukaszence powiedzieć, że jego ojciec zginął na froncie II wojny światowej. Co jednak zrobić z faktem, że Łukaszenka urodził się dziewięć lat po tej wojnie?
Jekatierina Trafimauna nieraz chciała uciec z Aleksandrii. Spróbowała pod koniec II wojny światowej, kiedy przeprowadziła się do Orszy, by zakosztować miejskiego życia. Pracowała na kolei i w fabryce lnu (to tu, według jednej z wersji, miała poznać ojca Łukaszenki). Wróciła na wieś, będąc już w ciąży. Uciekła kolejny raz, gdy w 1954 roku na świecie pojawił się Saszka, ludzie wytykali ją bowiem palcami. Tego odium społecznego i biedy nie mogła znieść. Kobieta sama z dzieckiem na wsi… Zresztą Jekatierina Trafimauna wiedziała, jak to jest być samotną