.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 10
– Panie starosto, wyleje woda czy nie wyleje? – pytam od razu.
– Panie redaktorze, nie wyleje. – Odpowiedź jest pewna i spokojna.
Część oficjalną mamy z głowy. Wyłączam dyktafon, chowam go do kieszeni i przysiadamy obok siebie na wałach. Majowe słońce przypieka, sobota, cisza. Żołnierze WOT-u, ci, którzy machali jeszcze przed chwilą rytmicznie łopatami, pokitrali się gdzieś na przerwę do namiotu.
Siedzimy tak i odpoczywamy. Patrzymy na wysoką wodę, która rozlana płynie ślamazarnie, wciąż jeszcze dużo poniżej szczytu wału. Nie przeleje się.
Chlast! Starosta Piwnik trzaska otwartą dłonią o nowiutki biały worek z plastikowych włókien wypchany piaskiem.
– Pan wie, że to bez sensu, prawda? – pyta.
Sprawdza mnie. Nie czaję jeszcze, o co chodzi, ale czuję, że sprawdza.
– Ale co bez sensu, panie starosto? Chyba dobrze, że te worki ładują? Nie przeleje się, nie?
– I tak nie wyleje. Tutaj co roku ta woda wzbiera, podchodzi, a później spływa dalej. Jak robi się niebezpiecznie, to ja mam tu służby, które mi to wszystko są w stanie zabezpieczyć. Profesjonaliści, a nie… Szkoda gadać! – Zrezygnowany ponownie klepie dłonią o prowizoryczne zabezpieczenie.
Psioczy na żołnierzy z WOT-u, bo obawia się, że to jemu przypadnie w udziale przyjemność opłacenia ich pracy. Zarzeka się przede mną, że gdy tylko przyślą mu rachunek, on go odeśle. Wczoraj był na obiedzie z Szydło i powiedział jej, co myśli, więc on się władzy nie boi.
Lubi mówić o sobie, a ja zaczynam lubić te jego przechwałki. Starosta ma cinkciarski urok: jednego zbeszta, drugiego pochwali, całość podleje sosem lokalnego znawcy. Robi wrażenie, jakby znał wszystko i wszystkich. Lecz gdy pytam o Koalicję Europejską, trochę się usztywnia i zdradza tym, że nie jest fanem przymierza pod wodzą Platformy Obywatelskiej. Ale jest lojalny i nie powie tego wprost.
– Panie starosto, gdzie tu można zjeść coś dobrego? – pytam, a tak naprawdę próbuję wprosić się na obiad.
Piwnik puszcza do mnie oko, wyciąga telefon i dzwoni.
– Cześć, słuchaj, podjedzie do ciebie zaraz redaktor, książkę pisze. Jadłeś obiad? No to razem zjecie – kończy zadowolony. – No, załatwiłem panu obiad z burmistrzem Sandomierza. Ja nie mogę, bo te wały jeszcze obejrzeć muszę, ale pan niech jedzie.
Purpurowe obrusy zdobione haftem, ciężkie drewniane krzesła z atłasowym obiciem. Z sufitu zwisają fantazyjnie powykręcane żyrandole, na blatach sztuczne kwiaty i serwety. Wisienką na torcie jest drewniany parawan, którym można odgrodzić VIP-owski stolik od reszty lokalu. Restaurację Staromiejską na sandomierskim rynku urządzono w moim ulubionym stylu scenografii gangsterskich knajp z Ekstradycji. Obok burmistrza spokojnie mogliby siedzieć Jurij Ałgarski i komisarz Halski. W menu kuchnia polsko-uniwersalna, schabowy i pizza.
– Dla mnie to, co dla pana burmistrza – zamawiam bezpiecznie, nie siląc się na eksperyment. Schabowy, ziemniaczki, surówka i pomidorowa z makaronem.
Burmistrz nie jest szczególnie zaangażowany w kampanię. Swoją miał kilka miesięcy wcześniej i na kilka lat mu wystarczy. Jeszcze pamięta, jak jeździł busem i namawiał ludzi do głosowania. Startował z poparciem Platformy Obywatelskiej, ale nie z Platformy, podkreśla. Też narzeka na WOT, ale nie z takim zaangażowaniem, jak starosta. Robi sobie tylko podśmiechujki, że amatorskie wojsko jakieś drony powyciągało i się nimi bawi.
– Dzisiaj w nocy ma być podobno kulminacja fali powodziowej. Gotowi jesteście? – pytam.
– Spokojnie. Nic się nam nie stanie. Cisza i spokój – zapewnia mnie, kończąc posiłek.
Jadąc na ten polski obiad, widziałem wprawdzie, że brudna brązowa breja, jaką jest teraz Wisła, zalała dyskotekę nad brzegiem, ale miejscowi mówią, że to normalka. Ten budynek zalewany jest regularnie, więc wszyscy zdążyli się przyzwyczaić.
Przed wejściem na Nowogrodzką najarane jak w budzie do palenia na lotnisku. Do końca ciszy wyborczej dobre dwie godziny, ale na dole już trwają przechwałki, kto ma lepsze źródło w sprawie wyników. Wiarygodne przecieki pojawią się później.
Ilekroć tu jestem, zastanawiam się, jak wielu zagorzałych przeciwników PiS-u wyobraża sobie siedzibę partii rządzącej na wzór willi Janukowycza – ze zdobionymi fotelami à la Napoleon III, drewnem i złotem. Nawet twórcy Ucha Prezesa, satyrycznego serialu obśmiewającego Kaczyńskiego i jego wiernych sługusów, dali się ponieść podobnej fantazji i usadzili swojego bohatera za masywnym mahoniowym biurkiem.
W rzeczywistości Nowogrodzka, centrum zarządzania Polską – a według rezydentów zapewne światem – to najnudniejsza scenografia politycznych dramatów, jaką można sobie wyobrazić. W tym samym budynku kiedyś mieściła się restauracja Gobi, oferująca specjały kuchni mongolskiej i bilard. Klatka schodowa, która prowadzi do biur Prawa i Sprawiedliwości, to zapyziały relikt architektury wnętrz spod znaku „osiedlowa przychodnia zapomniana przez Boga i ludzi”. Przy wejściu do sali konferencyjnej portret Lecha i Marii Kaczyńskich, a pod sufitem Jezus Chrystus, rozpięty na niedużym krzyżyku. Zaraz obok Orzeł Biały w złotej koronie na czerwonym polu.
Przed rozpoczęciem wieczoru wyborczego lepiej naoddychać się na zapas, bo chwilę przed startem telewizyjnych transmisji klimat robi się iście saunowy. Dziennikarzy od partyjnego aktywu oddziela biało-czerwona taśma z plastiku. Podwyższenie jest szczelnie zastawione statywami i minidrabinkami przytaszczonymi przez fotografów.
Przysiadam sobie pod schodami i czekam, kiedy się zacznie.
Pot leje się po dupie, aż miło. Dziennikarze z telewizorów wachlują się notatkami, ratując makijaż spływający po czołach.
Piętnaście minut przed końcem ciszy dostaję esemesa od kolegi z dobrze poinformowanej redakcji: „Kaczka rozjebał, i to nie na swoim boisku, bo to przecież eurowybory”.
W studiach telewizyjnych słupki poparcia jeszcze nie wypełniły się kolorami. Prowadzący odliczają czas do ogłoszenia wyników, ale na Nowogrodzkiej wszyscy już je znają. Posłowie za biało-czerwoną taśmą przestępują z nogi na nogę, spocone dłonie wycierają o nogawki, próbują powstrzymać emocje. A my czekamy, aż pracownicy biura zerwą plastik i wpuszczą nas pod scenę.
Dramaturgię psuje nieco sam prezes, który wyrwał się do przemówienia na dobrych kilkadziesiąt sekund przed ogłoszeniem exit poll. Posłowie nie wytrzymują.
– Zwy-cię-ży-my! Zwy-cię-ży-my!