Belfast. Aleksandra Łojek
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Belfast - Aleksandra Łojek страница 5
John i Billy nie rozmawiają ze sobą prywatnie. Ale jeśli w grę wchodzi dobro całej społeczności – już tak.
Billy też ma bliznę na głowie. Kiedy go poznaję na kursie, jest chudym, neurotycznym człowiekiem, którego wszędzie pełno. W czasie Kłopotów siedział za posiadanie broni z zamiarem jej użycia.
I on pilnuje porządku na swojej ulicy. Żeby się dzieciaki nie pozabijały, gdy się zrobi ciepło. Żeby ludzie zgłaszali przestępstwa na policję, ale nie liczyli na cud.
Billy, lojalista, Brytyjczyk, jest za dialogiem z republikanami, irlandzkimi mieszkańcami Irlandii Północnej. Za referendum, czy Irlandia Północna ma zostać w Wielkiej Brytanii, czy też powinna się przyłączyć do Republiki Irlandii. Za pokojowymi rozwiązaniami.
Obaj są znani w kręgach organizacji paramilitarnych. Tu nikt nie powie, że do czegoś należy – ta wiedza może być, jak twierdzą moi rozmówcy z obu stron, wciąż bardzo niebezpieczna i właściwie nikomu spoza samych organizacji niepotrzebna. Wspomina się zatem o znajomościach, kontaktach. Nikt nie wyzna, z kim jest związany.
Jednocześnie wszyscy i tak wszystko wiedzą – zwłaszcza ci zainteresowani. Ta swoista kategoria posiadanych informacji, dostosowywanych do wymogów sytuacyjnych, nosi praktyczne określenie: need to know basis, no more, no less – nie więcej, nie mniej, tyle, ile jest konieczne.
Przyjechałam do Belfastu całkiem przypadkiem, traktując to miejsce jako swoje wygnanie. Owszem, Belfast zawsze mnie interesował, jak wiele innych terenów postkonfliktowych, ale nigdy nie planowałam w nim osiąść. Po stypendium naukowym w University College London, na które dostałam się w czasie studiów doktoranckich na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego (zajmowałam się ideologią dżihadu i tym, jak święta wojna jest interpretowana przez poszczególne muzułmańskie i islamistyczne ruchy społeczne), postanowiłam przedłużyć swój pobyt w Wielkiej Brytanii i pracowałam jako wolny strzelec dla pism polonijnych.
Pewnego dnia dostałam ofertę stałej pracy w Carrickfergus pod Belfastem – jako redaktor naczelna nowego magazynu dla Polaków. Oferta była kusząca finansowo, intelektualnie niekoniecznie, ale zgodziłam się.
Wyjazd od początku okazał się katastrofą, bo wskutek zawirowań związanych z ogólnoświatowym kryzysem (to był 2008 rok) i nieumiejętnym zarządzaniem magazyn nie miał zbyt wielkich szans na utrzymanie się na rynku. Tak oto w grudniu 2008 roku, kilka miesięcy po przyjeździe do Irlandii Północnej, straciłam tę pracę. W panice szukałam czegokolwiek, by móc zapłacić za mieszkanie. Wszystkie moje próby spełzały na niczym. Nie zostałam ani opiekunką osób starszych, ani sprzątaczką (nawet nie rozpatrzono mojego CV), ani też tłumaczką (nie miałam miejscowych kwalifikacji – tylko polskie; fakt pisania do brytyjskiego „The Guardian” nie miał żadnego znaczenia). Było ciężko. Deszczowo, zimno, wietrznie i ciężko.
Do momentu, kiedy zastukałam do drzwi organizacji polonijnej w Belfaście, która właśnie uruchamiała projekt dla polskich imigrantów mający na celu wspieranie ofiar rasizmu. Był rok 2009, w Belfaście rozegrała się bitwa między polskimi pseudokibicami, którzy tłumnie nadciągnęli z ojczyzny na mecz piłki nożnej Polski z Irlandią Północną (zabierając ze sobą baner IRA), a miejscowymi. Stroną prowokującą byli niestety Polacy. Zapisali się w historii Belfastu jako pierwsi cudzoziemcy, którzy zdemolowali jeden z najbardziej uczęszczanych pubów w centrum miasta.
Skutkiem i rewanżem była seria ataków na Bogu ducha winne polskie rodziny w jednej z dzielnic Belfastu. Rodacy potrzebowali wsparcia, miejscowi – edukacji.
Z naukowca zatem przedzierzgnęłam się w działacza społecznego (community worker?) – miałam przed sobą trudne zadanie przecierania szlaków raczkującej polskiej imigracji w trudnym i skonfliktowanym środowisku.
Wysłano mnie na kurs mediacji.
Zatem jestem. Kurs ten ma mnie nauczyć, jak rozwiązać konflikt między moimi rodakami a ludnością lokalną, tak by usatysfakcjonowane były obie strony. Bez narzucania mojej własnej wizji, choćby była – moim zdaniem – najmądrzejsza.
Dostajemy role do odegrania. Każdy może wybrać.
Sprawa, wydawałoby się, bardzo banalna. Podchodzę do niej bez entuzjazmu.
Czytam opis ćwiczenia.
Oto budynek wykorzystywany przez kilka grup kłócących się o czas dostępu do niego. Trzeba wynegocjować rozsądny podział godzin oraz wziąć pod uwagę, czyje potrzeby są najpilniejsze, by podział był sprawiedliwy.
Jako Polka urodzona w latach siedemdziesiątych nic bym nie negocjowała, tylko podzieliła po równo, przygotowała ogłoszenie, wywiesiła – i niech się inni martwią. Konsultacje społeczne to dla mnie (wtedy, w 2009 roku) strata czasu. Po równo. I już. Następny, proszę.
Paramilitarny John jest grupą młodzieży, która potrzebuje świetlicy wieczorami, żeby nie rzucać kamieniami w swoich śmiertelnych wrogów zza ulicy, paramilitarny Billy stał się urzędem miasta, który też chce realizować w budynku jakieś prospołeczne projekty.
Ja i Bogu ducha winny angielski pastor, który zaplątał się w Irlandii Północnej, wybieramy kółko historyczne. Pastor szepcze, że kocha książki historyczne i że trzeba stworzyć bibliotekę, żeby dzieci mogły z niej korzystać. Pewnie, myślę.
Nuda.
Ale coś jest mocno nie tak.
W trakcie ćwiczenia okazuje się, że kółko historyczne jest traktowane jak święta krowa. Wszyscy się kłócą o podział godzin, a jednocześnie wyręczają mnie i pastora, przydzielając szczodrze czas naszemu kółku.
A jeśli nie przydzielają, to się bardzo z nim liczą. I bywa, że mówią za mnie i za pastora. Nienachalnie, z wyrozumiałością, ale jednocześnie bardzo konsekwentnie.
Kompletnie tego nie rozumiem. Kółko historyczne, czyli garstka znudzonych emerytów, jak sądzę, którzy zabijają czas. Wspaniale, ale jednocześnie można im chyba powiedzieć, żeby przychodzili kiedy indziej albo wcześniej, tak by to młodzież mogła częściej korzystać ze świetlicy, zamiast wałęsać się po ulicach.
Ale wszyscy tu walczą o to cholerne kółko historyczne.
Niczego się nie nauczę, myślę, poza lokalnymi zwyczajami.
A lokalne zwyczaje mówią, że kółko historyczne musi być wysłuchane.
To cieszy, ale wciąż nie wiem, dlaczego tak się dzieje.
Wracam do domu po pierwszym dniu i rzucam się w wir lektur. Czytam książki o UVF. I o UDA. Rozgryzam. Piszę. Zbieram notatki.
Drugi dzień. Zaczynają mi się otwierać oczy.
Kółko historyczne dba o pamięć. Dba o to, by mieszkańcy nie zapomnieli o swojej przeszłości.
Przeszłości klasy pracującej, która wciąż walczy o swoje prawa – by móc otwarcie wyznawać swoje poglądy, wygodnie żyć i kochać Królową bez interwencji ze strony irlandzkich republikanów, którzy w Belfaście walczą o odłączenie Irlandii