Hajmdal. Tom 5. Relikt. Dariusz Domagalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Hajmdal. Tom 5. Relikt - Dariusz Domagalski страница 3
Ponoć był niewykrywalny dla sensorów aktywnych i pasywnych. Diohda nazywali go Inana-Szatur, bowiem przywodził na myśl skrzydlatą boginię wojny o tym imieniu. Najpierw manifestował swoją obecność na ekranach wizualnych i znikał, jakby był tylko mrzonką. Powstało na jego temat wiele mitów i legend. Niektórzy twierdzili, że to okręt upiorów, które nie mogą zaznać spokoju po śmierci i włóczą się po systemie planetarnym w poszukiwaniu odkupienia. Ale w pewnym momencie zaczął atakować bezbronne statki. Diohda wysnuli teorię, że to demony wysłane przez skrzydlatą boginię wojny.
Natomiast admirał Kashtaritu uważał, że to zwyczajni piraci.
Według relacji świadków jednostka była w klasie pancernika, a przynajmniej krążownika liniowego. Na koncie miała już zniszczonych sześć frachtowców i dwa promy pasażerskie.
Admirał zgodził się pomóc Diohda i wyeliminować zagrożenie. Nie tylko dlatego, że chciał utrzymać dobre stosunki z władzami systemu, ale pragnął odkryć prawdę. Nie wierzył w duchy, upiory i paranormalne zjawiska. Zastanawiało go, że kamuflaż, jakiego używał okręt widmo, mocno przypominał ten stosowany przez Velmenów. Koniecznie należało zbadać sprawę przed wyruszeniem w dalszą podróż.
Klucz czerwony zbliżał się do olbrzymiego obiektu, chmury zawierającej gaz, pył i ziarenka lodu. Oddziaływania elektrostatyczne i grawitacyjne powodowały łączenie się składników w planetozymale, z których miały powstać nowe globy. W tym przypadku księżyce gazowej planety ukrytej za chmurą drobnej materii. Proces ten trwał już tysiące lat, a miał jeszcze potrwać drugie tyle. Wydawało się, że z dala od serca Galaktyki rodzenie się nowych ciał niebieskich było niezwykle trudnym i żmudnym procesem.
– Tu nic nie ma – w słuchawkach rozległ się rozczarowany głos Mubaadara, gdy myśliwce okrążyły dysk protoplanetarny. Czarna musiała mu przyznać rację – lidar niczego nie wykazywał. Kobieta westchnęła ciężko. Tak bardzo liczyła na jakąś akcję, coś, co pozwoli wyrwać się z marazmu, ze szponów nudy.
Valeria kochała wolność i niezależność. Dlatego wybrała życie pilota myśliwskiego. Pozostali członkowie załogi drednota mieli ściśle określone miejsce w zespole i przydzielone konkretne zadania, które musieli wykonać zgodnie z rozkazem. Byli trybikami w wielkiej maszynie. Myśliwcy działali inaczej. Podczas akcji wykazywali się kreatywnością, w ułamku sekundy podejmowali decyzje, które decydowały o ich życiu i śmierci. Żeby pokonać wroga, musieli balansować na granicy brawury i szaleństwa. A najlepsi niejednokrotnie ją przekraczali.
Ostatnie miesiące były dla niej bardzo ciężkie. Z nudów włóczyła się bez celu pustymi korytarzami „Hajmdala”, spędzała godziny na pokładzie hangarowym, po raz tysięczny sprawdzając systemy myśliwca, lub grała z pozostałymi pilotami w Mintaka. No i był jeszcze Brahe.
Czarna zmarszczyła brwi, myśląc o mężczyźnie, z którym spotykała się od ponad pół roku. Nie umiała powiedzieć, co do niego czuje. Na początku było to zauroczenie. Żyli jakby w innym świecie, stworzonym tylko dla nich, zachwyceni swoją bliskością i upojeni seksem. Potem zaś, gdy zdążyli się do siebie przyzwyczaić, a namiętność nieco wygasła, przyszła pora na szarą rzeczywistość. A ona nie była już tak różowa.
Problemy, które udało im się odsunąć w czasie, zaklepać cienką warstwą rozkoszy, uderzyły ze zdwojoną siłą. Ponownie dał znać o sobie strach, obawa o przyszłość i niepewność jutra. Nadal nie wiedzieli, dokąd zmierza „Hajmdal” i jak blisko jest wróg. Mógł czaić się już w następnym systemie gwiezdnym. Wypatrywali go każdego dnia, na każdym kroku. A on się nie zjawiał.
Valeria nienawidziła nudy. Rutyna i brak zajęcia doprowadzały ją do szaleństwa. Wolałaby już zmierzyć się z eskadrą velmeńskich myśliwców i zginąć w walce, niż wegetować na pokładzie drednota. Czarna była wiecznie rozdrażniona. Między nią a Brahem wybuchały kłótnie albo wręcz przeciwnie, milczeli, coraz bardziej się od siebie oddalając. Wiedziała, że to nie może się udać.
Dlatego postanowiła porozmawiać z Tychem i zakończyć związek. Ale gdy zmierzała do jego kajuty, otrzymała wezwanie natychmiastowego stawienia się w hangarze. Cała eskadra myśliwców została wysłana na misję. Rozmowa musiała poczekać.
Na odprawie piloci dowiedzieli się, że wyruszają na łowy. Klucz niebieski pod dowództwem porucznika Franka Benneta został przydzielony do pomocy dozorowcom Diohda, patrolującym wewnętrzne sektory układu planetarnego, klucz zielony Joela Paka konwojował frachtowce, a Czarna otrzymała zadanie sprawdzenia, czy piraci przypadkiem nie ukrywają się w protoplanetarnym dysku, który mógł stanowić idealną kryjówkę.
Kobieta westchnęła ciężko i raz jeszcze sprawdziła przyrządy pomiarowe. Miała jednak świadomość, że jeśli okręt posiada velmeński kamuflaż, to czujniki niczego nie zarejestrują. Bardziej liczyła, że dostrzeże jakieś zakłócenie, odchylenie od normy, interferencje wybiegające poza dopuszczalną skalę. Nic z tego.
– Wracamy na okręt – oznajmiła grobowym głosem. Odpowiedziały jej pomruki niezadowolenia. Piloci rwali się do walki.
– Może jeszcze się tutaj trochę pokręcimy? – usłyszała głos Luis Picton. Dziewczyna pilotująca Czerwonego Pięć miała temperament, który objawiał się nie tylko w jej wybujałym życiu erotycznym, ale również w skłonnościach do nadmiernej brawury.
Valeria pokręciła głową.
– Szkoda czasu i paliwa – odparła. – Wracamy!
Sterując silnikami manewrowymi, ustawiła myśliwiec przodem do centrum układu. Sięgnęła dłonią do przepustnicy, żeby dać maszynie pełny ciąg, gdy nagle coś przykuło jej uwagę. Jedna z tylnych kamer zarejestrowała ruch. Czarna cofnęła rękę.
– Czekajcie – rzuciła w eter. Na przesłonę hełmu przywołała obraz i powiększyła go tysiąckrotnie. Z chmury pyłu coś się wyłaniało. Mógł to być zwyczajny kawałek skały wypchnięty siłą odśrodkową lub zabłąkana kometa przebijająca się przez dysk protoplanetarny, ale Valeria miała przeczucie, że to okręt, którego szukali.
Komputer pokładowy wyświetlił odległość od obiektu i obliczył jego potencjalną wielkość. Czarna zmarszczyła czoło. Jeśli rzeczywiście była to jednostka wojenna, rozmiarem przewyższała „Hajmdala”.
– Widzisz to? – zapytał Mubaadar.
– Tak.
– Co to, kurwa, jest?!
– Nie mam bladego pojęcia – odparła, zerkając na wskazania lidaru. Nic nie pokazywał, a powinien wykryć tak duży obiekt. A to mogło oznaczać tylko jedno.
– Sprawdźmy! – postanowiła Valeria.
– Tak jest! – usłyszała rozradowane głosy.
– Z czego się cieszycie, debile?! – fuknęła gniewnie. Jeśli mają do czynienia z okrętem, wlecą prosto pod działa jednostki klasy drednota. Niewątpliwie nie będzie to przyjemne doświadczenie.