Hajmdal. Tom 5. Relikt. Dariusz Domagalski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Hajmdal. Tom 5. Relikt - Dariusz Domagalski страница 4

Hajmdal. Tom 5. Relikt - Dariusz Domagalski Hajmdal

Скачать книгу

uderzeniem w obiekt innego ciała niebieskiego. Pozostało czekać.

      Jednak po następnych sześćdziesięciu sekundach Valeria nie miała już żadnych wątpliwości. Kontrolki w kokpicie myśliwca rozbłysły czerwienią, aktywne sensory zawyły, a systemy bezpieczeństwa podniosły alarm. Niezidentyfikowany okręt zrzucił maskowanie i pędził prosto na nich.

      – To on! – ryknął Krasnal. Valeria zastanawiała się, czy to okrzyk radości, czy przerażenia.

      Czarna włączyła komunikator nadprzestrzenny, żeby powiadomić „Hajmdala” o wykryciu bandyty. Wywołała okręt, ale odpowiedziała jej cisza. Spróbowała raz jeszcze, z takim samym skutkiem. Komunikatory wytworzone zostały w Dominium Epsilon Eridani i na początku działały bez zarzutu, ale szybko okazało się, że tak naprawdę sprawdzały się jedynie na wolno poruszających się togariańskich promach i frachtowcach, a nie myśliwcach mknących przez kosmiczną przestrzeń z zawrotną prędkością.

      Zakłócenia mogły być spowodowane bliskością tajemniczych emisji elektromagnetycznych pochodzących z dysku protoplanetarnego, których dotychczas jajogłowi z „Hajmdala” jeszcze nie zbadali.

      Tymczasem okręt widmo widać już było w pełnej krasie. Valeria wykonała maksymalne powiększenie.

      – O kurwa – jęknęła.

      SYSTEM 41 GEMINORUM

      OKRĘT FEDERACJI TERRAŃSKIEJ „HAJMDAL”

      Na mostku „Hajmdala” panowała cisza i przyjemny półmrok. Większość ekranów pozostawała wygaszona, pracowało zaledwie kilka stanowisk, na większości urządzeń migotały zielone diody, oznaczające stan czuwania. Z umieszczonych w suficie głośników sączyła się cicho muzyka. Symfonia skomponowana przez najsławniejszego z teegardeańskich kompozytorów, rozpisana na setkę instrumentów, najpierw malowała dźwiękiem obraz sielankowej planety położonej w centralnej satrapii imperium, żeby potem przejść w pełną chaosu i niepokoju kakofonię, oddającą bezmiar kosmicznej pustki. Powstała w czasach, gdy Arya wyruszali na swoje pierwsze wyprawy gwiezdne, a wszechświat wydawał im się miejscem zimnym i przerażającym.

      Tycho Brahe, który niedawno został awansowany na porucznika i dzięki temu mógł pełnić obowiązki oficera trzyosobowej wachty kotwicznej, rozparł się wygodnie na fotelu dowódcy, przymknął oczy i delektował się muzyką. Nie podzielał miłości do teegardeańskiej kultury i sztuki, która dominowała w Galaktyce, ale akurat ta symfonia należała do jego ulubionych. Może dlatego, że opowiadała o tym, co doskonale znał i rozumiał? O podróży w nieznane.

      Pochodził z małego księżyca krążącego wokół lodowego olbrzyma w systemie planetarnym należącym do Plutokracji Raasha. Urodził się jako syn niewolnika i nie miał szans na zdobycie bogactwa, a co za tym idzie podwyższenie swojego statusu społecznego. Nie miał jednak zamiaru skończyć jak większość przedstawicieli ludzkiego gatunku, którzy – zaprzęgnięci do ciężkiej pracy – nie dożywali nawet wieku średniego, więc przy pierwszej okazji postanowił uciec. A ona pojawiła się wraz z buntem niewolników.

      Tycho dobrze wiedział, że gdy tylko wieści o powstaniu dotrą do stolicy Raasha, do systemu przybędzie flota pacyfikacyjna i rewolucja zostanie brutalnie stłumiona. Brahe nie zamierzał czekać. Wraz z grupą przyjaciół uciekł na niewielkim statku transportowym.

      To był złom. Przestarzała elektronika na mostku zawodziła na każdym kroku, pordzewiała ładownia nie nadawała się praktycznie do użytku, a kiepskiej jakości ekranowanie kadłuba sprawiało, że promieniowanie kosmiczne dzień po dniu zabijało załogę. Ale statek posiadał napęd nadświetlny i to stanowiło jego najważniejszą zaletę.

      Podróżowali od układu do układu, biorąc zlecenia, których inni nie odważyli się podjąć. Przewozili promieniotwórcze izotopy, kontrabandę z zewnętrznych satrapii Imperium Teegardeańskiego, dostarczali egzotyczne zwierzęta na Ushak i narkotyki tak zabójcze, że były zakazane na większości cywilizowanych światów.

      Nie wybiegali myślami w przyszłość. Żyli chwilą, przyjmując to, co oferował im los. Nie znali strachu, a przynajmniej ukrywali go pod młodzieńczą brawurą. Nawet wówczas, gdy na jednej z wodnych planet należących do Abzu w strzelaninie z lokalnym gangiem stracili dwóch ludzi, a niedługo potem kolejnego członka załogi, który zmarł na chorobę popromienną.

      Gdy pozostało ich tylko trzech, statek został ostrzelany przez lacertańskie torpedowce. Jakimś cudem udało im uciec, ale po zadokowaniu w najbliższym porcie okazało się, że transportowiec do niczego już się nie nadaje. Kolejna próba skoku nadświetlnego zakończyłaby się katastrofą. Bez żalu sprzedali statek na części i ich drogi się rozeszły.

      Tycho Brahe poszukał innego zajęcia, tym razem legalnego. Trafił na zdezelowany frachtowiec o nazwie „Quasimodo”. Uśmiechnął się na wspomnienie tego brzydkiego, nieforemnego kolosa, który na trzy lata stał się jego domem. Wówczas pierwszym oficerem frachtowca był Drafn Obrim, który zaopiekował się Tychem, nauczył go wszystkiego, co sam umiał, i traktował jak syna. Ten jowialny mężczyzna o łagodnym usposobieniu i gołębim sercu brzydził się przemocą i może właśnie dlatego tak bardzo oponował, gdy Brahe oznajmił, że ma już dosyć nudnych, rutynowych kursów, porzuca załogę i zaciąga się do teegardeańskiej floty pogranicza.

      Od tamtego czasu nie rozmawiali. Ale Tycho dowiedział się, że Obrim został kapitanem „Quasimoda”. Miał nadzieję, że nadal żyje, cieszy się dobrym zdrowiem i bezpiecznie przemierza kosmiczną pustkę na zdezelowanym frachtowcu.

      Brahe przeciągnął się leniwie i otworzył oczy. Spojrzał na wyświetlacz stanowiska dowodzenia i westchnął ciężko. Chronometr pokazywał, że do końca wachty pozostały jeszcze dwie standardowe godziny. Dwie godziny nudy.

      Na pokładzie „Hajmdala” panował pierwszy stopień gotowości bojowej i nic nie wskazywało na to, żeby coś miało się zmienić. Drednot stacjonował na orbicie ósmej planety układu gwiezdnego 41 Geminorum.

      Diohda twierdzili, że to nawiedzony glob. Ponoć od zawsze taki był. Działy się tutaj dziwne i niewytłumaczalne rzeczy. Zwiadowcy dokonujący rozpoznania terenu widywali widma unoszące się nad bagnami, w nocy rozbłyskały tajemnicze światła, przerażające szepty niosły się po moczarach. To zniechęciło Diohda do założenia tam osady. Planetę nazwali Karazan, co w ich języku oznaczało najgłębszy mrok. Trzymali się od niej z daleka. Ale nie ludzie.

      Po przybyciu do systemu jajogłowi odkryli, że na planecie znajdują się dziwne ruiny dawnej cywilizacji, które nie należały do Diohda. Zdjęcia wykonane podczas lotów zwiadowczych wzbudziły zainteresowanie naukowców. Profesor Francis Boccard uzyskał od admirała pozwolenie na zebranie ekipy i zbadanie ruin.

      Brahe uważał, że to zły pomysł. Nie wierzył w te bzdury o nawiedzonej planecie, ale coś musiało być na rzeczy, skoro Diohda na niej nawet nie lądowali. Naukowcom mogło grozić niebezpieczeństwo. Podzielił się swoimi obawami z admirałem, który częściowo przyznał mu rację i przydzielił ekspedycji ochronę.

      Podporucznik Tycho Brahe przypomniał sobie, że miał ich wywołać na swojej wachcie i sprawdzić, czy wszystko w porządku, bo od kilkudziesięciu godzin nie było z nimi kontaktu. Na razie jeszcze nikt z tego powodu nie panikował. Czasami szwankowały komunikatory, czasami dawały o sobie znać dziwne zakłócenia pochodzące z dysku protoplanetarnego, a czasami jajogłowi, pochłonięci swoją pracą, po prostu zapominali o regularnych meldunkach.

      Porucznik

Скачать книгу