Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 18
Pił dość łapczywie, uświadomiwszy sobie, że nie zwilżał ust co najmniej od południa. Nagle jego uwagę przykuł jakiś ruch odbity w tafli. Ostrożnie uniósł głowę i… a niech to! Po drugiej stronie oczka chłeptał wodę dość spory koziołek. Młynarski zamarł bez ruchu, kiedy zwierzę popatrzyło na niego wielkimi, ciemnymi i jakby ufnymi oczami. Znieruchomieli obaj. Dzieliło ich nie więcej jak pięć, sześć sążni!
Ucieknie? A może pragnienie okaże się silniejsze? Jan dobrze wiedział, że zanim odbezpieczy dubeltówkę i wyceluje, tamten będzie już daleko. Koziołek jednak po chwili się uspokoił i znów schylił głowę nad taflą. Jan powoli ujął broń oburącz, ostrożnie uniósł do oka, wolniutko, pomalutku odciągnął kurki. Na ułamek sekundy przed strzałem zaświtała mu absurdalna myśl, żeby ocalić zwierzaka. Pił wodę tak ufnie! Taki jeszcze młody, naiwny… Bach! To nie był czas na łzawe sentymenty. Huknął wystrzał, widok przesłonił siwy obłok spalonego prochu. A kiedy się rozwiał, koziołek już nie żył. Młynarski nie musiał nawet poprawiać z drugiej rury.
* * *
Zapadał już wieczór, choć na zachodzie czerwieniła się jeszcze łuna, kiedy z przewieszonym przez kark zwierzęciem doszedł do chaty. Już z daleka spostrzegł, że coś się dzieje. Po jego obejściu biegały baby, z drzwi wyglądała właśnie miejscowa szamanka, pół Rosjanka, pół Inuitka – Teofilowa.
„A więc to już” – pomyślał i przyspieszył kroku.
Na niebie rozbłyskały pierwsze gwiazdy, kiedy rzucił w progu koziołka, odplątał guźca i cietrzewie, a następnie, odsuwając pogankę, wkroczył do wnętrza.
W chacie zamknięto okiennice i było tak ciemno, że początkowo widział tylko zarysy ludzkich sylwetek, które otaczały biel twarzy kobiety leżącej na łóżku. Podświetlały je tylko żar z paleniska i migotliwa lampka łojowa. I wtedy rozległ się płacz dziecka. A więc stało się. Urodziła!
– Jest i szczęśliwy tatuś! – odezwała się jedna z niskich, pękatych sylwetek, a Jan rozpoznał głos Czerkawskiej, miejscowej położnej, felczerki i swatki.
– Syn? – spytał, odpuszczając sobie sztuczne gesty i grzeczności.
– Zdrowa i piękna córka – odparła z nutą przygany Czerkawska.
Miał ochotę od razu odwrócić się na pięcie i wyjść z tej dusznej, cuchnącej ludzkimi wyziewami nory, ale jakoś się powstrzymał. Ludzie już i tak gadali, że jest nieczuły dla swojej baby, że prawie nie odzywa się do córek. Po co podsycać plotki?
Zrobił więc kilka kroków, a któraś ze staruch podsunęła bliżej lampkę łojową, oświetlając twarz Kelci. I przyssane do niej białe jak robak ciałko.
„Trzecia córka” – pomyślał oszołomiony, ślizgając się wzrokiem po obrzękłej i wymęczonej twarzy swojej żony-nieżony, która wpatrywała się w niego z rozpaczliwym oddaniem. A właściwie czwarta, bo jedna nie przetrzymała zaprzeszłej zimy.
– No! Weź ją na ręce! – syknęła Czerkawska.
Tego już było dla niego za wiele.
– Później – szepnął, nachylając się nad Kelcią, i martwymi ustami pocałował ją w spocone czoło. – Później…
Mówiąc to, wypadł z powrotem na dwór, a zimne już powietrze sprawiło, że zatoczył się jak po stakańczyku gorzałki.
– Córka – wycedził, patrząc ze złością w gwiazdy, jakby to była ich wina. – Trzecia, a właściwie czwarta.
Za plecami słyszał podniesione szepty babinek, odszedł więc dalej w noc. Obgadują go, współczują jego kobiecie. A czy to jego wina, że zawsze kiedy patrzy na Kelcię, na jej pałąkowate nogi, okrągłą twarz i irytująco skośne oczy, od razu sobie przypomina jasną buzię Oleńki? Że kiedy tamta przytula się do niego pod skórą renifera, jego myśl ulatuje do sierpniowej nocy sprzed piętnastu lat, kiedy prężyło się i wyginało w łuk ciało Zaporewiczanki?
Nie, nie tęsknił już za nią. Może nawet nie kochał jej. Ale od tamtego czasu stracił tak wiele… Wszystko! Wszystko mu odebrali. Był katorżnym bez prawa do ziemi, na której stał jego żałosny dom, a nawet do żony i własnych dzieci. Najgorsze jednak, że stracił też siebie samego. Gdzie tamten dumny szlachcic, który w galopie ścinał szablą łby Moskali? Nie miał ani szabli, ani konia, nie pamiętała o nim już nawet historia.
A Oleńka? Ona tym bardziej nie. Odkąd pozwolono mu pisać listy, wysłał ich do Gołubicz cały kolejowy wagon. Albo i dwa. Wszystkie wróciły nierozpieczętowane. Widomy znak, że i najstarsza z panien Zaporewicz o nim zapomniała.
Stojąc wciąż z zadartą głową i gapiąc się na rozsypane garściami po czarnym niebie gwiazdy, sięgnął do kieszeni szarawarów i wymacał połówkę złotej monety. Wciąż ją przy sobie nosił, diabeł wie po co. Obrócił ją między palcami, uświadamiając sobie, że żałuje w życiu wszystkiego. Tego, że poszedł do tego beznadziejnego powstania. I że próbował uciekać z Syberii, przez co omijały go wszystkie carskie ułaskawienia i zmiany statusu z katorżnego na presieleńca. Żałował też, że dał się ponieść gorącej krwi, chwilowemu zaślepieniu i wziął sobie Inuitkę, z którą nie umiał rozmawiać, której nie był w stanie kochać, rozumieć, interesować się, o czym ona myśli. Potrafił natomiast robić jej bachory. I to same dziewuchy, a przecież gdyby urodził mu się syn, Jan poczułby, że nareszcie ma coś własnego. Kogoś, kto go zrozumie, komu przekaże ten strzępek wiedzy o świecie, jaki sam posiadł. Kogo nauczy polować, łowić, zastawiać wnyki.
Najbardziej jednak Młynarski żałował, że tamtej nocy, podczas dożynek w 1863 roku, nie zrobił z Oleńką tego, na co oboje mieli przecież ochotę. Tak, wiedział, że ostatecznie niczego by to nie zmieniło. I tak by ich rozdzielono. Ale przynajmniej miałby wspomnienia. A tutaj na Syberii to już byłoby wiele.
Lwów, Austro-Węgry
Maj 1882 roku
Obudziło ją wpadające przez okno słońce. Spojrzała na leżącego obok mężczyznę. Spał z zabawnie rozchylonymi ustami. Bezgłośnie zachichotała, a potem uniosła się lekko, tak żeby nie spłoszyć snu z jego powiek. W tej chwili wolała być sama. Kompletnie naga stanęła na środku maleńkiego pokoju, rozglądając się za podomką. Nie mogła jej jednak znaleźć wśród rozrzuconych po podłodze lub zwisających z oparć krzeseł i otomany pończoch, halek, kalesonów, tużurki. Machnęła więc na to ręką i otulona jedynie w światło poranka podeszła do okna. Ulica Kościelna u jej stóp już zaczynała tętnić życiem. W stronę Rynku i placu Krakowskiego ciągnęły chłopskie wozy, wioząc opatulone w słomę jajka, pękate bańki mleka i pęczki szczypioru. Wśród nich kręcili się Żydzi, tragarze, bosi posłańcy. Rozplotkowane stada praczek spieszyły do roboty u zamożnych państwa, odprowadzane przekrwionym z