Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 20

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski

Скачать книгу

trzy lata. W 1879 roku wrócił, a ona przyjęła go z otwartymi ramionami. Skłamałaby, mówiąc, że nie tęskniła. On trochę zmężniał, stał się lekko cyniczny, ona jeszcze bardziej wzmocniła swoją pozycję. Oboje dojrzeli, by zostać kochankami. A że Gustaw był ciągle zależny finansowo od braci… Trudno, w takim razie to Oleńka wynajęła garsonierę w żydowskiej kamienicy. I odtąd spotykali się w konspiracji, o której aż huczało w mieście, na gorące chwile, godziny i noce. Kłopot tylko w tym, że Gustaw ostatnio znów chciał się żenić. No nic, spokojnie. Pewnie i tym razem mu przejdzie.

      * * *

      Trzy godziny później odświeżona, pachnąca, przebrana w niebieską suknię wkroczyła do Wiedeńskiej na Wałach Hetmańskich – swojej pierwszej kawiarni. Z satysfakcją odnotowała, że zaraz po otwarciu przeszklonych drzwi uderzyły w nią gwar, dym cygar i aromat świeżo parzonej kawy. Ha! To lubiła. Niczym królowa przepłynęła przez lokal, odpowiadając na na płynące z prawa i lewa pozdrowienia i okrzyki zachwytu, po czym zakotwiczyła za ladą. Pan Leon, niczym cyrkowy kuglarz, żonglował nad gazowymi palnikami zbiorem metalowych dzbanków, w których parzyło się kilkanaście gatunków kawy. Była wśród nich mocna jak proch strzelniczy kawa etiopska, była słodka karaibska, dalekomorska jawajska, a także wybierana najczęściej ze względu na najniższą cenę brazylijska. Z mlekiem, miodem, białym cukrem. Również z amaretto, koniaczkiem, orzechówką oraz – co było w Galicji absolutną nowością – irlandzkim samogonem zwanym whiskey.

      Oleńka skinęła Leonowi głową w uznaniu jego zasług, a łysiejący brodacz uśmiechnął się w odpowiedzi. Interes szedł dobrze, Wiedeńską upodobali sobie artyści, dziennikarze, urzędnicy, literaci, aspirujący ziemianie, chudzi inteligenci i szpicle. Lokal był modny, wypadało w nim bywać, tym bardziej że tylko tu w całym Lwowie można było przeczytać warszawskie gazety: „Tygodnik Ilustrowany”, „Słowo”, „Kurier Codzienny”, „Wędrowca”, „Biesiadę Literacką”, „Kłos”, a nawet nieco egzaltowany „Bluszcz” – a w nich felietony Prusa, Żeromskiego, Sieroszewskiego czy Pługa.

      Z satysfakcją dobrej pani domu Oleńka patrzyła na tych wszystkich brodatych, wąsatych, bokobrodziastych mężczyzn w binoklach i monoklach, w sztywnych kołnierzykach, tużurkach lub marynarkach, dyskutujących przy kawie o wyższości literatury naturalistycznej nad pozytywistyczną, architektury secesyjnej nad historyzmem i klasycyzmem, malarstwa impresjonistów nad całą resztą świata. Niewiele z tego rozumiała i za wiele jej to nie obchodziło. Czytała sporo, owszem. Ale felietony, cięte recenzje i polemiki już ją śmiertelnie nudziły. To samo polityka. Wieczne rozważania nad tym, czym jest polskość i czy lepiej zaciekle o nią walczyć, czy też wtopić się w wielonarodowe imperium Habsburgów. Już raz zapłaciła wysoką cenę za patriotyczne mrzonki. I starczy. Teraz chciała się przede wszystkim bogacić, zdobywać uznanie i pozycję społeczną. Ale na własny rachunek i na swoich warunkach. Gustaw Mikolasch nie był jej do tego potrzebny. Uroczy z niego mężczyzna. Lecz jego przydatność kończyła się w progu ich sypialni.

      Omsk, Imperium Rosyjskie

      Grudzień 1884 roku

      Za oknem zawodził wiatr, wzbijając na wyludnionej ulicy tumany śnieżnej zawiei. Mróz zelżał do minus dwudziestu stopni, ale ta upiorna zawierucha i tak sprawiała, że zimno wciskało się do domów wszelkimi szparami. W dodatku zaledwie kilka dni temu przestało padać i niektóre budynki były zasypane do połowy okien. Nawet przez centrum Omska dało się przejechać jedynie saniami, i to z trudem, bo w zaspach konie zapadały się po brzuchy.

      Choć miał wygodne mieszkanie na piętrze, Stanisław de Ville wolał spędzać wieczory w kantorku na parterze, za główną halą omskiej poczty. Tutaj było mu łatwiej doglądać pracy urzędników, a także, pozostając niezauważonym, lustrować klientów. No i w razie wizyty kogoś znaczniejszego mógł szybko wyskoczyć z ukrycia, kłaniając się w pas, i gromko zakrzyknąć: „Witajcie, wasze błagorodie! Pozwólcie osobiście zająć się waszą sprawą, a ten nicpoń… – tu wskazywał któregoś z kancelistów – zaraz naleje wam gorącej herbaty z samowaru!”.

      Niestety, ta służalczość niewiele dawała. Kiedy w uznaniu zasług w czasie polskiej rewolty dano mu etat urzędnika niskiej, trzynastej rangi i stanowisko naczelnika maleńkiej poczty we wsi Kalinska nad rzeką Irtysz, wierzył, że szybko awansuje. Przecież się sprawdził! Dowiódł lojalności wobec cara, generała-gubernatora Wilna i całego rosyjskiego samodzierżawia. Łaska pańska trwa jednak krótko. Przełożeni wciąż widzieli w nim Polaka, w dodatku sprzedawczyka. A kto takich lubi? „Zdradził swoich, to i moje ciemne interesy może wyjawić przy wizycie rewizora” – zdawali się kombinować i stale pomijali go w awansach. Ostatecznie, po kilkunastu latach wiernej służby niemal na obrzeżach carskiego imperium, był zaledwie urzędnikiem dziesiątej rangi i naczelnikiem Poczty Głównej w guberni omskiej. Co za upadek dla byłego ziemianina!

      Smętnie powiódł spojrzeniem po swoim kantorku. Pod ścianą stolik, na nim gorący samowar, a obok żeliwna koza z długą rurą rozpaloną niemal do czerwoności. Zawodzenie wiatru ścinającego lodem głębokie wody rzeki Ob wydawało się z tej perspektywy jakby mniej posępne. A jednak.

      – Czy dokonam żywota na tym zadupiu? – szepnął, czując, jak ogarnia go kolejny atak melancholii.

      Zaludniający miasto i okolicę Polacy – w większości skazani po powstaniu styczniowym lub potomkowie zesłańców listopadowych, a nawet tych z insurekcji kościuszkowskiej – szykowali się do wigilii. Ustawiali w izbach świerczki, prali i krochmalili obrusy, pod które w wigilię położą garść siana. Wystarczyło przejść się byle jaką ulicą, żeby usłyszeć stłumione, dobiegające zza okien kolędy. Polaków było w mieście wielu, bardzo wielu. Tysiące. Ponoć co setny mieszkaniec Omska to przedstawiciel tego narodu. De Ville’a nikt jednak na wieczerzę nie prosił. I nawet nie dlatego, że był carskim lojalistą. Ktoś rozniósł plotkę, że zdradził. Że cały oddział powstańczy poszedł przez niego w rozsypkę. I dobrze! Nie lubił Polaków. Jasne, sam się nim urodził, ale to nie znaczy, że chciał teraz obracać się w środowisku tych ponurych i bezradnych piewców narodowej klęski. Polska umarła, a on chciał żyć. Tyle że dla Rosjan też był nikim. Czuł się więc samotny, niedoceniony. Jak ochwacony koń.

      Wstał i skierował się do biurka, gdzie w szufladzie miał lekarstwo na melancholię – mocną syberyjską gorzałkę. Właśnie się po nią nachylał, gdy brzęknął dzwonek w drzwiach głównej hali, a z dworu wdarł się rozmigotany obłok śniegu.

      – Już zamknięte! – oznajmił kancelista czternastej rangi, Nowakow.

      – Przepraszam. – W uszach de Ville’a zadźwięczał młody kobiecy głosik. – Straszne zaspy!

      – Zamknięte, mówię! Niech przenocuje gdzie na stancji, poczta czynna jutro od ósmej!

      – Ależ ja jeszcze dziś muszę wrócić do pałacu!

      – Pałacu? – Nowakow od razu stracił rezon.

      – No tak! Jestem służącą hrabianki Anastazji Romanow-Michajłowiewnej, która oczekuje na bardzo ważny list z samego Petersburga! Powinien już nadejść!

      Nawet w kantorku dało się usłyszeć, jak kancelista Nowakow przełyka ślinę. Trudno mu się dziwić. Rodzina Romanowów-Michajłowiewów to arystokracja spokrewniona z panującą dynastią. De Ville słyszał, że stary Sergiusz, patriarcha rodu, długie lata przemierzał wzdłuż i wszerz Europę, wykonując jawne, półjawne

Скачать книгу