Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima - Zbigniew Zborowski страница 19
Szybko nalała sobie z dzbanka wody do miednicy i opłukała się, parskając jak kaczka. Potem ujęła grzebień i przeszła do mikroskopijnej, trzy razy mniejszej niż jej własna garderoby. Tu było okno, stanęła więc przed lustrem i z lubością zaczęła rozczesywać wciąż długie i gęste włosy. A przecież była już kobietą w wieku balzakowskim, miała całe trzydzieści pięć lat! Ta myśl sprawiła, że Oleńka lekko posmutniała. I zaraz powiodła wzrokiem w dół, po ramionach, dekolcie, piersiach. Badała się czujnym spojrzeniem niczym doktor. Czy coś zwisa bardziej niż zwykle? A może się pomarszczyło? Biust, owszem, był już nieco inny niż ten, który zapamiętała z młodości. Cięższy, okazalszy, ale i bardziej ciążący ku ziemi. Wciąż jednak zwieńczały go małe, młodzieńcze brodawki – widomy dowód na to, że nigdy nie karmiła piersią.
Spojrzała niżej. Brzuch. No tak, talia jej się zaokrągliła – ale na szczęście nie tak, żeby znikło wcięcie. To samo z pupą. Zawsze miała figurę nieco chłopięcą: mało tu, mało tam i na dodatek patykowate uda. Teraz biodra zaokrągliły się, ale – broń Boże! – jeszcze nie zwisły. Uda stały się pełniejsze, łydki bardziej wypukłe. Nie, stanowczo nie wyglądała jeszcze jak staruszka – uznała, prześlizgując się oczami po jasnej kępce futerka na swoim łonie, które doprowadzało do takiego szaleństwa pana śpiącego wciąż za ścianą.
Śmiejąc się już na głos, obróciła się na palcach i wróciła do pokoju. Przestąpiła akurat próg, kiedy rozczochrany i ziewający Gustaw Mikolasch uniósł głowę z poduszki. Chciał coś powiedzieć, chyba też usiąść. Nie pozwoliła mu na to. Zadowolona tym, co zobaczyła w lustrze, podniecona wiosennym powietrzem, Oleńka zdarła z niego koc, a potem dosiadła okrakiem niczym bezwstydna ladacznica. Stanowczym gestem położyła dłoń na jego cudownie owłosionej piersi i docisnęła go z powrotem do posłania. Równocześnie przytknęła do ust paluszek drugiej ręki, nakazując mu bezwzględne milczenie. Z satysfakcją odnotowała, że jego męskość, którą tak bezceremonialnie objęła udami, pęcznieje, nabrzmiewa, niemal parzy gorącem. Mikolasch westchnął, a ona lekko się nachyliła, niemal muskając jego cienki wąsik ciężkimi piersiami. A potem dosiadła go jak zrywająca się do szarży amazonka. Stanowczo, bezwzględnie nadała mu rytm, czekając, aż zaleje ją fala rozkoszy. Chciał ją całować, szeptał coś – o tym, że kocha, że chce ślubu i inne takie dyrdymały. Zdecydowanym ruchem zakryła mu dłonią usta i przeszła w kłus, by po chwili – omdlała ze zmęczenia – zwlec się z niego i znów pójść do łazienki.
– Oleńka! Poczekaj! Ja ciebie… – dobiegł ją w drzwiach jego głos.
Nie zatrzymała się. Miała zbyt dobry humor, żeby teraz słuchać kolejnych wyznań i westchnień. Przykucnęła nad nocnikiem, chcąc wypłukać z siebie jego nasienie, gdy nagle przeszyła ją myśl: a może… nie robić tego? Jasne, nie chciała do swego staropanieństwa dodawać jeszcze tytułu samotnej matki, lecz z drugiej strony… czemu nie? Powstrzymała się więc i wciąż zaskoczona swoim brakiem rozsądku, wróciła się ubrać do pokoju.
Zastała w nim najmłodszego z braci Mikolaschów padającego przed nią na kolana.
– Oleńka, Ola, skarbie ty mój… Wiesz, że cię kocham?
– Wiem – nachyliła się, cmoknęła go w nos, a potem zakręciła się w poszukiwaniu swoich rzeczy.
– Wyjdź za mnie!
– Na razie muszę wyjść do pracy! – Zaśmiała się, mierzwiąc mu długie i gęste włosy. – Lepiej mi pomóż znaleźć kapelusz. Zupełnie nie wiem, gdzie go wczoraj rzuciłam.
* * *
Dwa kwadranse później zbiegała już po schodach. Miała ochotę na gorącą kąpiel, no i musiała się przebrać, ułożyć włosy, przypudrować policzki. A to oznaczało powrót do mieszkania przy placu Gołuchowskich, gdzie już pewnie czekały na nią dwa ubrane w czerń kruki: mama i siostra Klara.
Na tę myśl zrobiło jej się ich żal, aż ją ścisnęło w żołądku. Aż się musiała zatrzymać. W słońcu, w środku wiosny, w pogodnym gwarze głosów wypełniających ulicę Kościelną oplotła ją czerń. Siostra… Miała już tylko jedną.
Laura nie nacieszyła się stanem małżeńskim. Akurat w sierpniu 1873 roku, kiedy na Lwów spadła kolejna epidemia cholery, przyjechała w odwiedziny z Tatarowa. Pan Piotr, senior rodu Mikolaschów, leżał już wtedy złożony chorobą. Dopadła go zaraza. Oleńka odradzała siostrze, ale ta się uparła, że musi go zobaczyć. Jemu to nic nie pomogło, zmarł kilka dni później. Ona… także – niedługo po nim.
Oleńkę ujęło, że na pogrzebie na Cmentarzu Łyczakowskim stawili się wszyscy trzej bracia Mikolaschowie: Karol, Juliusz i przybyły dopiero co z Prus Gustaw. Wtedy jeszcze była jak skamieniała i nie zauważyła, jaki to przystojny i inteligentny mężczyzna, mniej więcej w jej wieku. O tym przekonała się wiele miesięcy później, kiedy – niby przypadkiem – zaczął zaglądać do jej kawiarni Wiedeńskiej przy ulicy Hetmańskiej.
Początkowo tylko rozmawiali. Czytali fenomenalne reportaże z Ameryki pióra warszawskiego literata, Henryka Sienkiewicza, a potem gorąco o nich dyskutowali. Ona zwierzyła mu się, że jest zaręczona z powstańcem, którego Moskale zabrali w kajdanach na Syberię. On jej, że wciąż nie może znaleźć swojego miejsca w życiu. Studiował już na trzech kierunkach – ale żadnego nie ukończył. Zrozumiał, że nie zostanie inżynierem, lekarzem ani adwokatem. Kim więc chce być?
– Na pewno nie aptekarzem – zastrzegał. – Nie chcę przychodzić do braci na gotowe. Chcę osiągnąć coś sam, zupełnie sam, od zera. Może powinienem, jak ten Sienkiewicz, pojechać do Ameryki?
Spodobała się jej ta jego prostoduszność. Lubiła jego towarzystwo. Zwłaszcza że w domu wciąż panowała żałoba. Po Laurze, to oczywiste, ale także po utraconym majątku, przegranym powstaniu, ucieczce z rodzinnej Wileńszczyzny. Gdy wracała do tego mieszkania, czuła się, jakby wpadała w chmurę burzową. Matka siedziała sztywno zapatrzona w okno, Klara z nieszczęśliwą miną obracała w palcach połówkę pięciorublówki, jedyną pamiątkę po siostrze bliźniaczce.
Kiedy nadeszła wiosna 1874 roku, chodziła więc z Gustawem na kopiec i pod Wysoki Zamek. Bywali też na balach w Teatrze Skarbkowskim i Galicyjskim Towarzystwie Aptekarskim, a wszyscy wokół traktowali ich jak parę narzeczonych. Ech, gdyby Gustaw wtedy się jej oświadczył, to kto wie? Podobał się jej, ciekawił ją, intrygował. I pochodził z rodziny, od której zaczęła się odmiana jej losu. A Janek Młynarski? Tak, wciąż miała go w sercu. Ale z biegiem lat wyidealizowała go, pozłociła, ubrała w męczeńskie szaty patrioty i niezłomnego bohatera. W jej myślach stał się jak pomnik – dumny, wspaniały, ale bez ciała. Bez śladu życia. Nie pamiętała już nawet jego twarzy. Jedyne wspomnienie, które ciągle ją ożywiało, pochodziło z tej sierpniowej nocy, kiedy omal jej nie wziął na sianie, w stodole. Szkoda, że to się nie stało…
A Gustaw? On jakoś zwlekał. Może się wahał, bo wówczas jeszcze nie była dla niego zbyt dobrą partią? A może nie. Może po prostu ciągle nie wiedział, czego chce od życia? To już nieważne. Bo kiedy w końcu, bodajże w 1876 roku, padł na kolana przed panią Heleną, prosząc o rękę jej starszej córki, Oleńka się wściekła. Co on? Spadł z konia? Czy raczej z osła? Jej matce się oświadcza? Czy jej, dwudziestodziewięciolatce? Wygoniła go wtedy z domu. Oczywiście złość szybko wyparowała i dalej lubiła go jak dawniej. Ale… ślubu już nie chciała. Bo po co jej mąż? Była samodzielna, niezależna finansowo, dług u Dzieduszyckiego już dawno