Nabór. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nabór - Vincent V. Severski страница 5

Nabór - Vincent V. Severski Zamęt

Скачать книгу

– rzucił krótko Luka i wciąż czegoś szukał w smartfonie.

      – Daj! – upierał się Hani. – Bądź przyjacielem… Daj potrzymać! Jedyny raz w życiu… No?

      Luka spojrzał na grube szkła, zza których świdrowało go proszące spojrzenie dziecka. Z lekkim niedowierzaniem pokręcił głową i sięgnął po pistolet. Wyjął magazynek i przeładował.

      – Ale ciężki! – zamruczał Hani z wyraźnym zdziwieniem. – Amerykański! – dodał. – Dziewięć milimetrów. A ile pocisków w magazynku?

      – Waży prawie kilogram, a pocisków piętnaście, specjalnych…

      – Czyli jakich?

      – Daj już, wystarczy. – Luka zdecydowanym ruchem wyjął pistolet z ręki Haniego i schował za pasek. – Idziemy. – Otworzył drzwi.

      – Chciałbym mieć taki – rzucił Hani.

      – Tobie jest niepotrzebny – odparł Luka obojętnym tonem.

      Dwugwiazdkowy hostel Mostar był typowym przydrożnym zajazdem usytuowanym na zachodnim skraju miasta, niecałe dwieście metrów od autostrady A2. Korzystali z niego głównie kierowcy ciężarówek i spóźnieni podróżni, którzy chcieli ominąć Zagrzeb.

      Prowadzili go bracia Josip i Petar Juriciowie z Sarajewa. Przenieśli się do Zagrzebia już po wojnie, ale nikt nie pamiętał kiedy. Bracia byli dumni, że w dniach rozpadu Jugosławii walczyli przeciwko Serbom w Hercegowinie i zachodniej Sławonii, o czym miały świadczyć liczne zdjęcia wystawione w barze czynnym całą dobę. Pozostałe, bardziej wrażliwe pamiątki trzymali w domu.

      Podczas wojny mieli zgromadzić potężny majątek, a hostel był tylko przykrywką do prania pieniędzy, przemytu imigrantów i spotkań chorwackich weteranów. Bar był też miejscem odwiedzanym często przez patrole, gdzie policjanci mogli zjeść i wypić za darmo, pogadać z Josipem albo Petarem i odpocząć w przyjaznej atmosferze. Od wojny minęło już dwadzieścia pięć lat, ale o każdej porze dnia i nocy można było z braćmi powspominać dawne zwycięstwa.

      Luka często nocował w tym hostelu i całkiem dobrze poznał jego właścicieli. Nie wiedział, dlaczego Teheran wybrał ten hostel jako bezpieczny safe house i punkt przerzutowy, ale z łatwością mógł się domyślić. Bracia Juriciowie nie ukrywali przed nim, że mają bliskie relacje z albańską mafią i czują rodzaj wspólnej antyserbskiej sympatii, która zbliża ich z muzułmanami. A policyjna ochrona była dodatkowym argumentem, by korzystać z tego hostelu.

      Luka podawał się za Asyryjczyka mieszkającego w Wiedniu, ale naprawdę był Persem i oficerem Sił Ghods, o czym bracia oczywiście nie wiedzieli. Jak przystało na chrześcijanina, pił rakiję, jadł wieprzowinę, rozliczał się solidnie i terminowo, więc o nic nie pytali.

      Pierwszy wszedł Luka. Hani kroczył tuż za nim, niosąc torbę przerzuconą przez ramię. Wyglądał, jakby mu usługiwał. W barze było kilka osób. Za bufetem stał starszy, wąsaty Josip. Od razu zauważył Lukę i uniósł rękę na powitanie.

      – Ostatnio często przyjeżdżasz – rzucił po niemiecku i spojrzał na Haniego. – A ten to kto? Adoptowałeś synka?

      – Nikt – odparł Luka obojętnie i podali sobie ręce. – Jedzie do rodziny w Berlinie. Daj mi dwa pokoje i piwo. Jak sytuacja? – Pociągnął wzrokiem po sali.

      – Spokojnie. – Josip postawił piwo na barze i położył dwa klucze.

      – Dla niego też daj piwo. – Luka wskazał Haniego.

      – Dobrze, że jesteś. Mamy dla ciebie robotę…

      – Pogadamy jutro – przerwał mu Luka. – Jestem zmęczony i zjadłbym coś. Cały dzień na batonikach i wodzie. Masz te kotleciki jagnięce z pieprzem? Wiesz, te…

      – Mam…

      – Daj dwie porcje.

      Josip znikł na zapleczu, a Luka podał Haniemu piwo i razem podeszli do pierwszego wolnego stolika.

      – Zamówiłem dla nas jedzenie, dobrze? Głodny jesteś? – zapytał w farsi. – Wiem, że nie znasz niemieckiego, ale spokojnie. – Rozejrzał się po sali. – Tu jest bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Sprawdzone miejsce. Ale nie przyznawaj się, że znasz angielski, i najlepiej nic nie mów.

      – Wiem, wiem, szkolili…

      – To dobrze, że wiesz. Musisz być odpowiedzialny, bo jesteś wybrańcem Boga i nadzieją na zwycięstwo naszego narodu – ciągnął cicho Luka i raz po raz popijał piwo.

      – Naprawdę nie wiesz, dokąd jedziemy? – zapytał Hani, zdejmując kurtkę.

      – Nie wiem. Czekam na dalsze instrukcje. Zgodnie z planem ma cię tu przejąć następny kurier. – Luka wyjął z kieszeni smartfon i zaczął w nim czegoś szukać. Po chwili rzucił, wyraźnie rozczarowany: – Nic nowego. Czekamy.

      – Muszę iść do toalety – powiedział Hani.

      Luka ruchem głowy wskazał mu kierunek.

      Gdy Hani znikł za bordową kotarą, do baru weszło dwóch mężczyzn. Wyższy, w granatowej wełnianej czapce i wojskowej kurtce, stanął przy drzwiach i zlustrował otoczenie, jakby kogoś szukał. Niższy, blondyn z wysokimi zakolami, zaczesany do tyłu, w szarym dopasowanym płaszczu, ruszył zdecydowanie w stronę baru. W tym czasie wełniana czapka usiadł już przy stoliku obok, zmierzył Lukę podejrzliwym spojrzeniem, a po chwili przerzucił uwagę na dwóch mężczyzn pod oknem.

      Wypchnąwszy tyłem westernowe drzwi, z kuchni wysunął się Josip z dwoma talerzami w rękach. Od razu dostrzegł stojącego przy barze blondyna i dyskretnie skinął do niego głową. Oczywiste było, że nie są to kierowcy ciężarówek ani tym bardziej zbłąkani podróżni. W ich zachowaniu czuć było pewność siebie na granicy arogancji i wrogi dystans do otoczenia. Luka bardzo dobrze znał ten sposób bycia. Uzbrojeni ludzie wyczuwają zagrożenie, jakby mieli dodatkowy zmysł – pomyślał i poczuł, że wełniana czapka intensywnie mu się przygląda. Nie spojrzał w jego stronę, nie chciał go prowokować.

      Przyciągnął talerz, który chwilę wcześniej postawił przed nim Josip, i biorąc sztućce, dla pewności dotknął łokciem rękojeści pistoletu.

      4

      Dima nie opłacił jeszcze parkingu, więc postanowił pójść do baru sushi na pierwszym piętrze. Porządnie zgłodniał, a poza tym chciał usiąść, pomyśleć i w spokoju zadzwonić. Najpierw do Tamary, potem do Moniki, a dopiero na końcu do ośrodka Złote Brzozy, chociaż tego ostatniego najchętniej w ogóle by nie zrobił.

      Józef stawał się coraz bardziej nieznośny. Czasami Dima miał już dość, chciał po prostu wymazać z pamięci tego poruszającego się na wózku starego złośliwca, który pewnie po dwóch tygodniach i tak by zapomniał, że ma syna. Czy Józef w ogóle zdawał sobie sprawę, że mężczyzna, który go odwiedza, przywozi banany, owoce i lody,

Скачать книгу