Piękna czterdziestoletnia. Pamela Druckerman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Piękna czterdziestoletnia - Pamela Druckerman страница 9
Dysfunkcyjne przyjaźnie zastępuję związkami z ludźmi, którzy są więcej niż znajomymi, ale niezupełnie serdecznymi przyjaciółmi. Większość z nich to imigranci, tak jak ja, i wystarcza im do szczęścia to, że ktoś mówi po angielsku i stać go na zapłacenie swojej połowy rachunku za kolację. Mogę od czasu do czasu sycić swoją potrzebę kontaktów towarzyskich bez zdawania się na czyjąś łaskę.
Im bliżej jednak moich czterdziestych urodzin, tym bardziej żałośnie to wygląda. Dorosłość nie polega chyba na pielęgnowaniu więzi z miłymi ludźmi, którzy ledwo mnie znają. A moje dzieci dorośleją i coraz więcej widzą. Jak mam pokazywać im zdrowe relacje, na których będą mogły się wzorować, jeśli mam ich tak niewiele?
Żeby odwrócić zły urok, postanawiam uczcić swoją czterdziestkę imprezą. Nie zapraszam jednak żadnych dobrze sytuowanych przedstawicieli wolnych zawodów ani niepracujących mam, z którymi zadawałam się towarzysko. Spraszam osoby, z którymi chciałabym się przyjaźnić i które podejrzewam o przynależność do mojego plemienia: kilkoro pisarzy i intelektualistów, których trochę znam. Na mojej starannie zredagowanej liście ląduje pół tuzina osób ze swoimi partnerami, między innymi wykładowca renomowanej uczelni, reżyser dokumentalista, sławna południowoafrykańska dziennikarka oraz kobieta, której przyjaciel pisuje dla „New Yorkera”. Z niektórymi spotkałam się tylko raz.
Ponieważ moje urodziny wypadają w niedzielę, postanawiam urządzić w mieszkaniu „dom otwarty” między szesnastą a osiemnastą. To niezbyt zobowiązujące, a poza tym w zimowe niedzielne popołudnie nie dzieje się wiele ciekawego, więc wszyscy przyjmują zaproszenie.
Dzień upływa mi na układaniu bukietów, włoskich serów i przekąsek na blacie w kuchni. Ustawiam kieliszki do szampana, ubieram dzieci w ich najbardziej urocze paryskie stroje i upominam, żeby nie tykały potraw. Kilka minut przed czwartą nastawiam spokojny-lecz-skomplikowany jazz: ścieżkę dźwiękową mojego nowego życia.
Potem czekam na rozpoczęcie nowego życia po czterdziestce. W pierwszej godzinie imprezy nie przychodzi nikt. Dzieci z początku siedzą cichutko, potem żebrzą, żebym pozwoliła im uszczknąć jedzenia albo wyjść na dwór. Chwilę później popatrują na mnie jakby ze współczuciem: czemu nikt nie przychodzi na urodziny mamy? Mój mąż, rozbawiony, czyta książkę na kanapie.
O piątej reżyser informuje mnie esemesowo w imieniu własnym i żony, że jednak nie mogą przyjść. Odstawiam dwa puste kieliszki. Kwadrans po piątej zjawia się południowoafrykańska dziennikarka ze swoim chłopakiem. Gawędzą uprzejmie ze mną i z Simonem, rozglądając się ukradkiem po naszym prawie pustym mieszkaniu. Ledwo mnie znają; czy mają być jedynymi gośćmi?
Około wpół do szóstej pojawia się czworo czy pięcioro innych. Sadowią się małymi grupkami wokół mojej kuchennej wyspy, a ja krążę między nimi nerwowo, próbując wyczarować salonową atmosferę. Ale to nie jest olśniewający paryski salon. To spotkanie ludzi, którzy nie są pewni, po co tu przyszli: ubogie, niezgrabne i z przesadną obsługą. Wszyscy wychodzą przed osiemnastą piętnaście, nie opróżniwszy nawet pierwszej butelki szampana. Nikt oprócz moich dzieci nie tknął jedzenia.
Fiasko moich urodzin uprzytamnia mi, że jestem za stara na ambicjonalne przyjęcie urodzinowe. I choć nie minął dzień, już popełniam gafę za gafą.
Wiesz, że masz ponad czterdzieści lat, kiedy…
W twoim pokoju w rodzinnym domu nie ma już po tobie śladu.
Umiesz przywołać z pamięci ze szczegółami sytuacje, które wydarzyły się dawno temu.
Widzisz sepiową fotografię pomarszczonej Indianki siedzącej przy drewnianych krosnach i uświadamiasz sobie, że prawdopodobnie jest ona twoją rówieśniczką.
Wychodzisz z domu bez make-upu, a ludzie pytają, czy jesteś zmęczona.
Wprawdzie nie bierzesz pod uwagę botoksu, ale zastanawiasz się nad grzywką.
4
Jak wychować dzieci
.
Zasłonę dymną dobrych wiadomości stosowaną w mojej rodzinie kompensuję sobie, rozmawiając ze swoimi dziećmi praktycznie o wszystkim. Rozkładamy na czynniki pierwsze charakter każdego, kogo znamy, w tym wszystkich ich kolegów i koleżanek.
Możliwe, że przedobrzyłam. Pewnego ranka, kiedy odprowadzam córkę (nazywamy ją Bean, ponieważ gdy się urodziła, pielęgniarka włożyła jej na główkę dzianinową czapeczkę[6]) do szkoły, wspominam, że gdy dorastałam, nigdy nie rozmawiałam z rodzicami o innych ludziach. Dla Bean to niepojęte.
– Przecież to całe moje dzieciństwo – mówi.
Gdy patrzę wstecz, mam wrażenie, że wychowywanie maleńkich dzieci to przede wszystkim sprawdzian wytrzymałości fizycznej. (Napisałam książkę o tym, jak w miarę możności je sobie ułatwić[7]). Gdy dzieci robią się starsze, zamienia się ono w sprawdzian naszej inteligencji, a także miernik naszej dorosłości. Często czuję się jak władczyni maciupeńkiego kraju: bezustannie wzywają mnie do stanowienia praw i rozsądzania sporów. Muszę być mądra – albo przynajmniej sprawiedliwa – by nie stracić wiarygodności w oczach poddanych.
Odnosi się to szczególnie do bliźniąt. Kiedy starszy z nich krzyczy o trzeciej nad ranem, bo miał koszmar, pędzę do jego pokoju. Śniły mu się potwory? Terroryści?
Skądże.
– W moim śnie dałaś smarties Leo, a nie mnie – wyjaśnia. (Choć chłopcy urodzili się w odstępie kilku minut, i tak myślą o sobie jako o średnim i najmłodszym dziecku, więc ja też przejęłam taki sposób myślenia).
W ciągu dnia bywam często rozdarta między odgrywaniem autorytetu, który pocieszy i ze wszystkim sobie poradzi, a twardszym podejściem w stylu „wszyscy wspólnie uczymy się życia”. Mam zachowywać się „jak rodzic” czy być sobą? Jeśli wydam się zbyt niedoskonała, czy dzieci będą czuły się przy mnie bezpieczne?
Pod względem organizacyjnym jestem prawie bez zarzutu. Badania pokazują, że po czterdziestce osiągamy swój życiowy szczyt w „skrupulatności”. Rodzicielstwo czasem wydaje się nie wymagać dużo więcej – przyszywam monogramy na kurtkach, podpisuję zgody, zmuszam do regularnego mycia zębów. Jestem mistrzynią olimpijską w organizacji.
W przeciwieństwie do moich dzieci. Jak gdyby rzeczywistość była poza ich kontrolą. Mój młodszy syn pewnego razu wrócił z przedszkola z fioletową plamą na siedzeniu. Powiedział, że to był placek (ściśle mówiąc, tarta).
– Skąd placek wziął się na twojej pupie? – pytam, szczerze zdumiona.
– To nie moja wina. Spadł na krzesło, a potem ja na nim usiadłem – tłumaczy.
– Uczysz się w szkole imienia Flipa i Flapa? – pytam.
Od lat niczego nie zgubiłam. A moje dzieci, nawet gdy są już starsze, nie pamiętają, gdzie odłożyły bluzy. Starszy syn często gania po mieszkaniu i woła: „Lecę w kulki!”