Piękna czterdziestoletnia. Pamela Druckerman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Piękna czterdziestoletnia - Pamela Druckerman страница 7
![Piękna czterdziestoletnia - Pamela Druckerman Piękna czterdziestoletnia - Pamela Druckerman](/cover_pre923262.jpg)
– Czasem zdaje mi się, że jesteś prostą Żydówką z Miami – wyznał.
Obawiałam się tego samego.
Domyślnym celem tej wyprawy dookoła świata był ślub, ale mało który znajomy stawał na ślubnym kobiercu. Inni zaliczali małżeńskie fiaska. Jeden kolega ożenił się z lesbijką, która szybko zostawiła go dla swojej ładnej trenerki pilatesu. Moja przyjaciółka Elaine była chwilowo żoną zrzędliwego poety, którego jej znajomi od początku nazywali pierwszym mężem Elaine. Widmo bezdzietności wprawiło inną znajomą w taki popłoch, że wyszła za mężczyznę młodszego od siebie i określała go jako „poprzednika tego jedynego”.
Zawsze wyobrażałam sobie romantyczną chronologię na wzór matczynej: miałam mieć kilku chłopaków, a następnie w wieku dwudziestu siedmiu lat wyjść za mąż. Nikt mnie nie uprzedził, że ludzie z mojego pokolenia mogą przez piętnaście czy nawet dwadzieścia lat błąkać się od związku do związku. Gdy dwudziesty siódmy rok życia nastał i minął, poczytałam to sobie za osobistą klęskę, a nie skutek zmiany demograficznej.
Niewielu moich znajomych odnajdywało się w tym nowym tempie konkurów. Przez kilka miesięcy uczęszczałam na cotygodniowe sesje terapii grupowej w Nowym Jorku wraz z innymi zestresowanymi singlami, narzekającymi na swoje życie miłosne. Na wieczornym kursie pisarskim opowiadania prawie wszystkich uczestników kręciły się wokół randkujących dwudziestokilkulatków.
– Przejdźmy do następnej pary – mówił nasz nauczyciel.
Odnosiłam wrażenie, że moje życie miłosne to sekwencja odcinków sitcomu. Pewien instruktor improwizacji rozliczał każdy rachunek do ostatniego grosza, a debiutujący pisarz rozstał się ze mną, kiedy nie wykazałam entuzjazmu dla jego powieści. Kiedyś, umówiona na randkę w ciemno w restauracji, czekając na faceta, dałam swój numer mężczyźnie przy sąsiednim stoliku, wypatrującemu swojej towarzyszki.
W tym całym obłędzie moi rodzice przylecieli do Nowego Jorku, aby obwieścić, że się rozwodzą.
– Co się tak guzdraliście?! – wykrzyknęliśmy z bratem niemal równocześnie.
Wiedziałam, jak wygląda źle dobrana para, i bez trudu mogłabym powielać ten schemat. W samolocie poznałam przystojnego specjalistę od przekształceń własnościowych, który miał dłonie niczym papier ścierny, a w lodówce trzymał tylko wodę w butelkach. Nie miałam wątpliwości, że to nie jest miłość. W przypływie egzystencjalnego lęku po seksie zapytałam go, po co to robimy. Wskazał na nasze nagie ciała i odparł:
– Bo już nigdy nie będziemy wyglądali tak dobrze.
Nie wiem, jak w ogóle byłam w stanie pracować. Latałam po Ameryce Łacińskiej, relacjonując wybory i kryzysy finansowe. I niemal ustawicznie tkwiłam w miłosnej udręce: albo próbowałam wyplątać się z niefortunnych znajomości, albo inni próbowali uwolnić się ode mnie.
Randkowanie niosło też uzależniający dreszczyk emocji. Każda nowo poznana osoba otwierała możliwość zarówno zawodu miłosnego, jak i ustatkowania się. Prawie wszystkie moje znajome odbijały się jak piłeczki pingpongowe od jednego konkurenta do drugiego: gdy wybranek miał jakąś fatalną wadę – na przykład nie panował nad zazdrością – znajdowałyśmy kogoś, kto był jego przeciwieństwem właśnie pod tym względem i w ogóle nie był zazdrosny. Nowy facet miał jednak jakąś inną wadę, więc leciało się do kogoś innego z jakimś nowym problemem.
Konkretne rady na temat tego, jak wybrać partnera, były rzadkością. Zignorowałam ciotkę, która przestrzegała mnie, że facet „nie kupi krowy, jeśli dostanie mleko za darmo”. (Miała już wtedy trzeciego męża i zmarnotrawiła mnóstwo mleka). Mama nie rozmawiała ze mną o moich chłopakach, za to regularnie przysyłała mi paczki z darami ze swojego sklepu. Odetchnęłam z ulgą, kiedy ktoś mi powiedział, że każdy ma na świecie trzydzieści potencjalnych bratnich dusz. Ale gdy powtórzyłam to samotnemu koledze z pracy, odparował:
– Tak, a ja z każdą próbuję się przespać.
Pewnego razu, gdy głowiłam się, czy zerwać z libańskim filmowcem, poprosiłam o radę indyjskiego dziennikarza.
– Jedno pytanie: czy w niego wierzysz? – zapytał (zdanie to brzmi donioślej wypowiadane z hinduskim akcentem).
Innymi słowy, gdyby ten filmowiec utracił wszystko – pracę, swój status i cały majątek – czy nadal bym w niego wierzyła?
No nie. Gdyby świat go odtrącił, zgodziłabym się ze światem. Choć większość mężczyzn, z którymi się spotykałam, była starsza ode mnie (przez dekadę miałam słabość do trzydziestoczterolatków), żaden nie posiadał poszukiwanej przeze mnie magicznej esencji dorosłości.
Wtem jednak stał się miłosny cud. Właśnie zajmowałam się kryzysem finansowym w Argentynie, gdy przy barze wspólny znajomy przedstawił mnie Simonowi. Simon był brytyjskim dziennikarzem mieszkającym w Paryżu i przyjechał na parę dni do Buenos Aires, aby napisać artykuł o piłce nożnej.
Nie minęło więcej niż kilka minut, gdy przedstawił mi swoją teorię na temat trzech rodzajów ludzi: siłaczy, opieszalskich i fantastów. Siłacze pracują. Opieszalscy nawet nie udają, że to robią. A fantaści marzą o wielkości, ale właściwie to nie robią nic. Z miejsca zdiagnozował mnie, prawidłowo, jako siłaczkę z tendencją do fantazjowania.
Pomogło to, że był przystojny i miał cudny londyński akcent. No i kamień spadł mi z serca, gdy do tego okazał się pogrążonym w książkach pisarzem. (W późniejszych latach będzie zachwycony notesami oprawnymi w skórę, które dostaje ode mnie na urodziny). Ale o sprawie przesądziło to, że krótko po trzydziestce Simon rozwinął wiarygodną – albo przynajmniej zabawną – teorię ludzkości. Był żywym odpowiednikiem The Preppy Handbook; kimś, kto nieustannie wszystko kategoryzował.
Niebawem zrozumiałam dlaczego. Miał rodziców antropologów i wychowywał się w sześciu różnych krajach. Wszędzie tam, gdzie osiadali, poddawali analizie miejscowych oraz samych siebie. Przed pierwszym spotkaniem z jego ojcem, szacownym profesorem, poprosiłam Simona o jakieś wskazówki.
– Będzie dobrze – zapewnił mnie. – Tylko unikaj słowa „kultura”.
Rodzice Simona różnili się od moich. Ich dom mieścił kilka tysięcy książek, w tym wiele napisanych przez krewnych, przyjaciół i współpracowników. Dyskutowało się tam o dziejach rodziny do wielu pokoleń wstecz.
Znali też historię świata i często do niej nawiązywali. Ojciec Simona, zaszokowany pytaniem, które mu zadałam, odrzekł: „Ależ to było w trzecim wieku!”, przekonany, że to rozwieje wszelkie wątpliwości.
Wokół rodzinnego domu Simona nieustannie krążyły mgławice faktów. Każdy temat mógł być pretekstem do dyskusji. Na kolacjach u jego rodziców wyczerpująco analizowało się najnowsze wiadomości, aktualną pracę każdego z nas i słabostki rozmaitych krewnych. Toczono skomplikowane rozmowy na temat klasy społecznej, także własnej.
Często przynoszono złe wieści. Ludzie odzywali się nawet wtedy, gdy nie mieli do powiedzenia nic miłego. Kiedy ja włóczyłam