Nieśmiertelni. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nieśmiertelni - Vincent V. Severski страница 49

Nieśmiertelni - Vincent V. Severski Czarna Seria

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Nie możemy go tak zostawić…

      – Zostawić…? Zastrzelić? Czym?

      – Nie bredź! – uciszył go Oleg, choć też o tym pomyślał.

      Tymczasem Alik dotarł do stolika Żuka i stanął w pozycji posłańca z listem do szacha. Oleg i Wasilij znali pantomimę Alika na tyle dobrze, by wiedzieć, że w ten sposób okazuje najgłębszą pokorę i szacunek, za którymi ukrywa hipokryzję i cynizm. Tak czy inaczej oznaczało to, że Alik nie tylko zna Żuka, a Żuk zna Alika, ale też, co gorsza, że Żuk to ktoś ważny. W ciągu kilku minut, jakie upłynęły od chwili objawienia się Walentina Dimitrowicza Żukowskiego pod toaletą, to była dla nich kolejna bardzo zła wiadomość. A nawet jeszcze gorsza.

      – Czekamy – zadecydował Oleg. – Obserwuj go uważnie, patrz, co się dzieje…

      Nie zdążył dokończyć, bo Żuk powiedział coś do Alika, robiąc jednocześnie ruch głową, który musiał oznaczać: „Kto to jest?”.

      Alik pochylił się głębiej, spojrzał w ich stronę spod krzaczastych brwi i z całą pewnością, uśmiechając się szeroko, odpowiedział: „Oni? To Oleg Miecznikow i Wasilij Karakułow, biznesmeni i przyjaciele Samada, syna samego generała Ahmada Harumiego”.

      Nie mieli najmniejszej wątpliwości, że tak wyglądała ta rozmowa. Alik zakończył wyjaśnienia i ukłoniwszy się głęboko, zaczął się wycofywać tyłem.

      Żuk przez moment siedział bez ruchu, nie poświęcając ani odrobiny uwagi gadającej żonie i wiercącej się córce. Pokręcił jak wielbłąd wielką szczęką, po czym powoli przeniósł wzrok na Wasilija i posłał mu przeciągłe spojrzenie, które musiało oznaczać: „Nooo… bladź, suki jedne… macie pecha. Ale ja mam farta! To teraz nazywacie się Miecznikow i Karakułow? Nooo… pięknie, suki jedne. Trafić dwóch szpiegów jednym strzałem, i to w pobliżu generała Harumiego… To się jeszcze nikomu nie udało. A to się ucieszą przyjaciele z Vevaku! Jak zwiedzicie Ewin, to zatęsknicie, suki, za przyzwoitym obozem pracy na Białorusi. Oj, szczęściarz z ciebie, Walentin… pierwszy szczęściarz niepodległej Białorusi”.

      – Alik musiał mu powiedzieć, kim jesteśmy. To pewne. Czyli mamy, kurwa, zatwierdzony wyrok śmierci – zaczął cicho Oleg. – A bez nas „Merkury” nie ma sensu, cała maszyneria jest już w ruchu i nie zatrzyma jej jakiś Żuk – tłumaczył, oglądając swoje dłonie. – Wasia! – powiedział z naciskiem. – Kurwa, Allah akbar, jest piątek! Mamy czas do niedzieli. Pamiętaj, że w poniedziałek rano ląduje pierwszy desant… Sara i Konrad. Do tego czasu musimy sami rozwiązać problem tej bladzi Żuka, i to bez wykorzystywania Mansura. Nie możemy go spalić, bo będzie potrzebny do „Merkurego”. Rozumiesz?

      – Fuck! To co robimy, Oleg? Rusz głową, komandir. – Widać było, że Wasilij jest coraz bardziej zdenerwowany.

      – Po pierwsze, uspokój się. To nasze pięć minut, chociaż nawet tyle nie mamy. Po drugie, idź do Alika i zapytaj, czego chciał od niego Żuk. Wal wprost, to kawał tchórza, powie wszystko. – Oleg wyraźnie nabierał sił. – Postrasz go. Potem wyjdź, złap taksówkę i jedź do domu po skuter. Zaraz po wyjściu zmień kartę w telefonie, zadzwoń do mnie i powtórz dokładnie, co Alik powiedział temu szmaciarzowi. Zrozumiałeś?

      – Tak.

      – Weźmiesz skuter, zrobisz szybką trasę, sprawdzisz się i znajdziesz dobry punkt obserwacyjny pod ambasadą białoruską przy Aban… Pamiętasz, gdzie to jest? Niedaleko od nas…

      – Pamiętam.

      – Ze skrytki w łazience weźmiesz broń. Dla mnie też.

      Wasilij spojrzał ze zdziwieniem.

      – Co tak patrzysz? Przywiozłem rano z Mansura nasze pistolety. Teraz ważne, byśmy mieli kontakt telefoniczny. Jeden błąd i dupa blada. Pospiesz się, Wasia… i czekaj na dalsze instrukcje. – Oleg poklepał go dyskretnie po dłoni i Wasilij poczuł, że ma dowódcę.

      Bardzo tego potrzebował, bo sytuacja rozwijała się błyskawicznie i tylko jeden z nich mógł nad nią sprawnie zapanować. Witalij zawsze ufał Olegowi bardziej niż samemu sobie, a teraz chciał zaufać mu jeszcze mocniej, bo wizja wpadki i więzienia Ewin stała się całkiem realna. Strach teoretyczny przerodził się w praktyczny i Wasilij nie chciał być sam, a Oleg nigdy go nie zawiódł.

      Teraz w Teheranie, gdyby go ktoś zobaczył, nie uwierzyłby, że jeszcze całkiem niedawno ten człowiek musiał się poddać terapii psychiatrycznej. Oleg emanował taką determinacją i siłą, jakby sprawa Stepanowycza uodporniła go na strach i antydepresanty. Dlatego Wasilij czuł, że najlepsze, co może teraz zrobić dla sprawy i siebie, to spokojnie i precyzyjnie wykonywać jego polecenia.

      Dochodziła dwudziesta trzecia. Szosą leningradzką, między szeregami podobnych samochodów, z gracją ciężarnego kota posuwało się metr za metrem opasłe bmw X5 Popowskiego, a przed nim zapalały się co chwila czerwone światła granatowego bentleya z czapą śniegu na dachu. Wycieraczki regularnie i bezgłośnie zrzucały śniegowy puszek z przedniej szyby, a w ciepłym wnętrzu rozbrzmiewał miły głos Bobby’ego Vintona: She wore blue velvet

      – Ja pierdolę! – powiedział na głos Popowski. – Niedziela życia! Ja pier-do-lę! Dziadek w Czeka, dostał w głowę w trzydziestym siódmym, ojciec weteran NKWD i KGB… I co? Teraz na mnie kończy się historia rodziny Raniewskich? Ja pier-do-lę! Krugłow szefem wywiadu? Łopatin, fuck, is back!

      Zastanowił się, czy nie warto byłoby pojechać teraz do Zoi, bo to jedyny sposób, by odreagować i rozładować napięcie. A właściwie to może i dobra okazja, żeby się w końcu oświadczyć? – dorzucił w myślach całkiem poważnie. Najwyższy czas. To już tyle lat…

      Wybrał numer telefonu i w samochodzie znikł głos Vintona, a rozległ się sygnał oczekiwania na połączenie.

      – Słucham – odezwał się zaspany kobiecy głos.

      – Cześć, skarbeczku.

      – Obudziłeś mnie, Miszka… hm… która godzina?

      – Nie ma jeszcze jedenastej.

      – Hm… a gdzie byłeś cały dzień?

      – Tu i tam…

      – Jak zwykle.

      – Śpisz?

      – Hm…

      – Jadę do ciebie, skarbeczku słodki.

      – Mam jutro naradę z dyrektorem. Jedź do siebie, zbóju. Muszę się wyspać.

      – Odchodzę z firmy.

      – O! Oooo… co ty bredzisz? – Jej głos wyraźnie się ożywił.

      – No.

      – Eeee… nie wierzę. Dowcipniś jesteś.

      – Jadę

Скачать книгу