Niepokorni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niepokorni - Vincent V. Severski страница 6
Wyjął kartkę, na której miał długą listę z numerami mieszkań, krótkim opisem przestępstwa przeciwko ojczyźnie i rodzajem kary, jaką wyznaczył. Kilka pozycji zaznaczonych było na czerwono.
– Najgorsza bladź to szczacze i rzygacze… – Tak określał obywateli wymiotujących z balkonu albo oddających mocz przez okno. – No bo czy można bardziej obrazić ziemię, Matuszkę Rossiję, niż waląc na nią z dziesiątego piętra swoje odchody? Przecież mają w domu kibel… a muszą, bladź, na ziemię! Co za ludzie! – Z niesmakiem, a może niedowierzaniem, pokręcił głową. Miał wyjątkowy stosunek do rosyjskiej ziemi.
– Andriusza! Na litość boską… – Usłyszał podniesiony głos Gali. – Co ty wyprawiasz? – Obejrzał się i przez gogle zobaczył ją stojącą w drzwiach balkonowych, z miną wyrażającą coś między wściekłością a rozpaczą. – Dzwonię od trzech dni…
– Jak weszłaś?
– Jak to jak? Przecież mam klucze. – Wyciągnęła dłoń, żeby mu pokazać. – Co z tobą, na Boga? Gdzie masz telefon? Dlaczego nie odbierasz? Od wczoraj włącza się tylko sekretarka. Myślałam, że coś ci się stało…
– Hmmmrrrrr… – Jagan zamruczał jak niedźwiedź i strzelił śliną przez zęby. – Nie miałem wolnej ręki, żeby odebrać.
Już któryś raz się zdarzyło, że zawiodła go czujność i dał się zaskoczyć. Dla zwykłego żołnierza specnazu to jakby ktoś napluł mu w talerz, ale dla Jagana to było o wiele gorsze. Wstyd i hańba.
Na domiar złego zapomniał telefonu, a przecież od kilku tygodni nie robi nic innego, tylko czeka na wezwanie od kapitana Rudolfa Doronina. Wyjdzie na to, że wziął zaliczkę od Krugłowa za głowę Popowskiego i zwiał z kasą jak zwykły wor z Taganki. A przecież dla kogoś takiego jak on nie pieniądze są ważne, tylko umiłowanie ojczyzny i wierność zasadom. Wszyscy przecież o tym wiedzą.
Zawstydził się i zdziwił jednocześnie, bo jeszcze nigdy się tak nie czuł, a to było osobliwe doznanie, aż wstrząsnął nim dreszcz i smok spiął się boleśnie.
Splunął jeszcze dwa razy, spojrzał na Galę, która wciąż stała w drzwiach, i pomyślał, że gogle były jak znalazł, bo nie mógłby jej teraz spojrzeć w oczy. Nie ze wstydu oczywiście, tylko ze złości.
A swoją drogą dlaczego nie ostrzegłeś mnie, że ktoś się zbliża? – zapytał smoka w myślach, jakby chciał przerzucić na niego odpowiedzialność. To jak mam teraz walczyć z wrogiem ojczyzny, kiedy nie czuję zbliżającego się niebezpieczeństwa, a ty mi jeszcze złośliwie nie pomagasz? – zadumał się przez moment, patrząc na Galę. No… ale przecież Galuszka to nie wróg… z taką tandetną żyrafą i jajkiem na plecach co ona może przy takim smoku jak ty… – próbował sobie wytłumaczyć. Nie trzeba było Aminy, tej diablicy kaukaskiej, puszczać wolno, tylko ubić ją zgodnie z porządkiem rzeczy. A teraz wszystko mi się pomieszało. Uff… Wypuścił powietrze nosem i ustami, podnosząc się z krzesełka, i po raz drugi w życiu poczuł ból głowy. Nic się nie układało tak, jak powinno.
Wszedł do mieszkania i zanim się rozebrał, odnalazł swój martwy telefon, który natychmiast podłączył do zasilania. Odczekał chwilę, aż złapał sieć, i spojrzał na wyświetlacz. Równocześnie rozniosły się po pokoju sygnały nieodebranych esemesów. Było trzydzieści pięć połączeń i dwanaście esemesów, w tym pięć wiadomości na sekretarce, a mimo to Jagan wiedział, którą wiadomość powinien odebrać najpierw.
Stał pośrodku pokoju, nadal w goglach, okryty ociekającą peleryną, i przez chwilę się zastanawiał, czy lepiej odsłuchać wiadomość od kapitana Doronina, czy przeczytać. Dobrze wiedział, że obie są takie same, więc ostatecznie wybrał esemesa, bo wolał nie słyszeć głosu, który drażnił go od pierwszego spotkania.
Kapitan Rudolf Doronin miał trzydzieści pięć lat i wyglądał jak Nikołaj Olalin. Smukły blondyn średniego wzrostu, o klatce piersiowej jak u atlety i cienkich, wręcz wiotkich nogach zakończonych małymi stopami rozmiaru trzydzieści dziewięć, co Jagan od razu odnotował z niesmakiem. W żaden sposób nie mógł uwierzyć, by człowiek podobnej postury zniósł trudy pościgu za kimś takim jak pułkownik Popowski. Jagan lubił pościgi, uważał wręcz, że polowanie to jego sprawa osobista, prawdziwa misja i każdy, kto próbuje się przyłączyć, w istocie utrudnia mu zadanie. Dlatego swoją niechęć kierował częściej na partnera niż na zwierzynę. Tym bardziej że zawsze to partner był dowódcą, a on miał tylko wykonywać rozkazy. Na samą myśl o tym idiotyzmie Jagan czuł, jak wstrząsa nim pusty śmiech.
Uważają, że jakiś robot jestem? Maszynka do zabijania, maxim, nożyk, kozik, korkociąg czy co? A z akcji wracam tylko ja – powtarzał w myślach nie bez racji.
Jagan miał jednak z kapitanem inny problem, na poły intelektualny, na poły dźwiękowy. Doronin mówił cicho, szybko, o nic nie pytał, miał chrapliwy głos, a co najgorsze – mówił tak niezrozumiale, że Jagan musiał się nieustannie dopytywać, o co mu chodzi. Uważał, że to uwłacza jego godności, bo wyglądało, jakby nie pojmował, co się do niego mówi. A to oficer przecież po Akademii Andropowa, inteligent zasrany, i właściwie to lepiej by było, gdyby nic nie mówił, bo i tak wszystko będzie tak, jak ja zaplanuję – uważał Jagan. No i to imię… Rudolf. Jak Rosjanin może dać dziecku takie durne imię? Tego Jagan nie mógł zrozumieć.
Chwilami nawet myślał, żeby odpuścić sobie tę misję, bo współpraca z Doroninem nie wróżyła niczego dobrego. Jeden Batyszkin był normalny, ale przepadł gdzieś w Polsce. Nowy szef wywiadu Krugłow mówił, że Popowski to zbieg i zdrajca niegodny litości, co w Rosji oznacza tylko jedno, a jednak Jagan bardziej lubił lisa niż ogary, chociaż nie potrafił pojąć dlaczego. I dodatkowo, kiedy patrzył na nagą Galę, to zawsze widział cycki pięknej drewnianej Echidny zdobiącej kredens Popowskiego. Uważał wręcz, że ktoś, kto ma taki ołtarz w domu, nie może być zwykłym człowiekiem.
Wziął jednak zaliczkę, która już się rozeszła. Na stypendium dla Gali i materiały na rzeźbę dla artysty Głogowa z Rublowki poszło czterdzieści tysięcy baksów. Ale do wyrównania był jeszcze rachunek za śmierć „piątki” na Kaukazie i nie pasował mu też wyjazd na Ukrainę, gdzie ciągnęli wszyscy koledzy bez przydziału, więc nacisnął przycisk w telefonie i odczytał esemesa.
Harriet Berghen wiedziała, co robi, decydując się na podróż do Teheranu. Kalkulacja była prosta: stawia wszystko na jedną kartę i albo wyciągnie Hasana z irańskiego więzienia i odnajdzie Antona, albo przegra wszystko. Liczyła się też z tym, że sama może już nigdy nie wyjechać z Iranu i przepaść w mrokach trzech tysięcy lat jego historii. Bo kim jest zwykła szwedzka dziewczyna w okularach i o białych jak śnieg włosach wobec losów milionów ludzi…
Naiwna miłość przeciw losom ludzkości? I choć doskonale wiedziała, że w walce człowieka ze światem trzeba stawiać na świat, to zrobiła dokładnie odwrotnie i postawiła na człowieka.