Niepokorni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niepokorni - Vincent V. Severski страница 8
Kiedy skończył, zaległa cisza. Wszyscy patrzyli na niego z tym samym wyrazem twarzy pełnym niedowierzania, może nawet osłupienia, a już na pewno zaskoczenia. I im dłużej trwała cisza, tym bardziej do nich docierało, że Kurt mówi poważnie. Jedynie Hasan sprawiał wrażenie, że jest mu to obojętne.
Pierwszy odezwał się Gunnar.
– Co tu się dzieje?
– Zarzuty dla Harriet? – włączyła się Linda.
– Mamy lecieć do Piteå? – zapytał Anton. – Na przesłuchanie? O co chodzi?
– Spodziewałam się tego – wtrąciła Harriet. – Mogą mnie wsadzić do więzienia, zniszczyć, opluć, skopać, spodziewałam się tego i nie jestem zaskoczona, jestem przygotowana, ale dlaczego robią to Hasanowi i Antonowi? – Spojrzała pytająco na Kurta.
– Jestem z wami – odparł. – Zrobimy tak…
Była osiemnasta, czwartek, imieniny Teodora i Larysy. Pub Bolek na Polu Mokotowskim świecił pustkami. Otwarta była jedynie główna sala z piecem do pizzy i tworzącym kąt prosty barem, nad którym świeciły różnokolorowe reklamy alkoholi.
Sara i Konrad przyjechali metrem i ostatnie dwieście metrów przeszli pieszo, kuląc się od zimnego wiatru i deszczu ze śniegiem, złośliwie zacinającego prosto w twarz.
Kiedy tylko weszli do pubu, odetchnęli z ulgą, jakby pokonanie tego krótkiego odcinka kosztowało ich ponadludzki wysiłek. Konrad strzepnął czapkę o rękaw, a Sara zdjęła kaptur, wyciągnęła chusteczkę i wytarła twarz. Mieli już wejść z holu do sali, gdy zatrzymał ich agresywny, skrzekliwy głos szatniarza, który z wyciągniętą ręką domagał się zdania ubrań. Bez słowa oddali mu ciężkie od wody kurtki i wzięli numerki. Szatniarz mógł się wydawać irytujący, ale nie tego wieczoru.
Konrad przytrzymał przed Sarą drzwi i w tym samym momencie dziewięć twarzy obróciło się w ich stronę, jak widownia śledząca dziwny lot tenisowej piłeczki. Na ten widok Sara uśmiechnęła się mimowolnie, bo przez chwilę odniosła wrażenie, że ma on w sobie coś z antycznego dramatu. Od razu jednak zdała sobie sprawę, że to przecież ona i Konrad byli przyczyną tego dramatu i przeżyć, które dostarczyli swoim współpracownikom, jakby nie liczyli się z ich przyjaźnią, braterstwem broni. Może uważają, że ich zdradziliśmy – pomyślała z bólem, bo sama chybaby tego nie przeżyła. Pożałowała uśmiechu, który natychmiast zasechł na jej twarzy jak stara zmarszczka, i poczuła, że musi wyglądać wyjątkowo idiotycznie.
Przy stole, który zawsze zajmowali w tym pubie, siedziało siedem osób. W środku gładko uczesany Marcin w granatowym garniturze, po jego lewej stronie M-Irek i Lutek w marynarskim golfie, a po prawej Ela w czarnym swetrze, Witek i Ewa w dżinsowej kurtce. Naprzeciwko nich, tyłem do wejścia, stała pusta ławka, jakby celowo zostawiona dla Sary i Konrada. Przyćmione światło, cisza, pusty stół, żadnego piwa ani wody, żadnych telefonów komórkowych. Przez chwilę Konrad pomyślał, że to ławka dla oskarżonych, którzy zasiądą przed trybunałem siedmiu sprawiedliwych, i poczuł się nieswojo, jakby z powodu jego niezaprzeczalnej winy cały ten proces był tylko zbędną farsą, która przysporzy wszystkim bólu.
Idąc o krok za Sarą, spojrzał w lewo i dopiero teraz zauważył dwóch mężczyzn siedzących przy sąsiednim stole, tuż obok siódemki sędziów.
Wyglądali jak znudzeni widzowie z pierwszego rzędu, którzy przez pomyłkę trafili na spektakl chińskiego teatru cieni. Konrad nigdy wcześniej ich nie widział, chociaż znał prawie wszystkich ludzi z obserwacji ABW, bo przez lata zaliczył z nimi wiele wspólnych akcji. Wyłapywał betkarzy od pierwszego spojrzenia, bo emanowali dziwnym seledynowym fluidem, który roztaczał się nad nimi jak zawieszony obłok, ale tylko wtedy, kiedy byli na służbie. Jeden z mężczyzn pod obłokiem, jakby chciał utwierdzić Konrada w słusznym przekonaniu, że rzeczywiście są tymi, o których myśli, uniósł delikatnie dłoń nad blatem i puścił oko. Konrad odpowiedział mu dyskretnym skinieniem głowy i było już jasne, że zaplanowane spotkanie może się odbyć w spokoju. Na Miłobędzkiej wszyscy wiedzieli, że szef Agencji nie ma wielu przyjaciół w ABW, tylko jemu się wydawało, że jest dokładnie odwrotnie.
– Co słychać? – zapytała Sara, siadając na ławce. – Coście tacy ponurzy? Stało się coś?
Jej ironia była aż nadto widoczna, ale nikogo nie drażniła, bo i tak wszyscy wiedzieli, że nieudolnie udaje. Sara zawsze miała z tym problem, szczególnie kiedy musiała uzewnętrznić swoje uczucia wobec najbliższych.
– Podobno nie ma już Wydziału Q – zaczął Marcin tonem obrażonego dziecka. – Od kilku dni jesteśmy w dyspozycji kadr. Codziennie nas przesłuchują…
– Wydział Q… to my – spokojnie przerwał mu Konrad. – Przecież siedzimy tu, teraz, razem… tak jak zawsze… w naszym zapasowym biurze… i jak widać, nikt nas nie może rozwiązać.
Mówił cicho, powoli, z namysłem i przez moment wszyscy spoglądali na niego zaskoczeni, bo wyglądało to tak, jakby się z nich naigrywał. Ale przecież wiedzieli dobrze, że Konrad jest im oddany do ostatniej kropli krwi, jak dobry ojciec i przyjaciel, i ufali mu bardziej niż sobie, więc chwilowa niepewność szybko przemieniła się w zaciekawienie. A kiedy Sara się uśmiechnęła, byli już pewni, że dzieje się coś nadzwyczajnego i że za chwilę dowiedzą się co.
– Tak. Mamy kłopoty, ale to są nasze kłopoty i nie chcemy was w to wciągać. Winni jednak jesteśmy wam wyjaśnienie. – Sara przeszła do sedna. – Ponosicie konsekwencje nie swoich decyzji i czynów, więc musicie wiedzieć dlaczego, co się stało…
– Pani naczelnik, nie mamy chyba teraz większych kłopotów, niż mieliśmy w Iranie – odezwał się niewidzialny Witek. – Warszawa raczej nie jest trudniejszym terenem od Teheranu…
– Jest! – niemal krzyknął Marcin. – Tu wróg jest między nami, czai się wszędzie…
– Jak to między nami? – Ela rozejrzała się zdziwiona. – O czym ty mówisz?
– Nooo… nie tu… nie między nami tu przy stole… – Marcin poruszył się nerwowo. – Mam na myśli Firmę, a nie nas, nie Wydział Q. – Spojrzał w bok na mężczyzn pod obłokami. – A ci dwaj to co? Przyjaciele może?
– Wyłącz się, Marcin! – twardo wszedł Konrad. – Nie utrudniaj nam sprawy. Możesz? – Spojrzał na niego ostro, bo tylko w ten sposób mógł go spacyfikować.
– Ale, szefie… Ci betkarze przyleźli tu za mną i nawet o suchym pysku siedzą!
– Zamknij się w końcu, do kurwy nędzy! – odezwał się Lutek i wszyscy zamarli ze zdumienia.
Lutek tak rzadko otwierał usta, że jego głos, wzbogacony równie rzadko używanymi słowami, zadziałał jak poważne ostrzeżenie, a Lutek nigdy nie żartował. Ale jeśli musiał walczyć słowem, to nigdy nie pudłował i zawsze trafiał w śmiertelną dziesiątkę. Tym razem jednak tembr jego głosu był na tyle niezwykły, że przyciągnął nawet uwagę betkarzy, którzy również utkwili