Nielegalni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nielegalni - Vincent V. Severski страница 44
Usiadł na rozkładanym łóżku w kabinie numer 6020 i sprawdził, czy będzie mu się wygodnie spało. Zaczął nasłuchiwać głosów dochodzących z kabiny obok, najwyraźniej jakiejś polskiej rodziny. Pomyślał, że dzieci pójdą wkrótce spać i hałas za ścianą umilknie. Nagle z zadumy wyrwał go ostry głos spikerki witający gości na promie i zachęcający do zapoznania się z zasadami bezpieczeństwa.
Stwierdził z satysfakcją, że wszystko doskonale zrozumiał. Podszedł do okna, z którego rozpościerał się widok na pobliską kamienną wyspę porośniętą sosnami.
To był błąd, że zdecydowałem się jechać na swoim prawdziwym paszporcie, ale przecież nie miałem wyjścia – pomyślał. Jechać na nieważnym paszporcie byłoby jeszcze bardziej niebezpieczne. Ech, nie ma co się martwić! Już jestem na promie i wszystko będzie dobrze! Z Polakami nie powinno być problemów, szczególnie teraz, kiedy już nie ma granic – próbował się uspokajać.
– Pójdę obejrzeć prom! – powiedział do siebie i zaczął się rozglądać za miejscem, w którym mógłby schować swoje brązowe pudełko.
Nie było wielkiego wyboru, więc ukrył je pod pościelą na złożonej piętrowej pryczy. Zresztą dlaczego ktoś miałby je ukraść? Na co ono komu?
Przez chwilę się zawahał, czy nie wyjąć pudełka i po prostu nie postawić go na stoliku. Zaraz jednak do niego dotarło, że nawet przypadkowa strata uniemożliwiłaby mu wykonanie zadania w Gdańsku. Ale jakoś się tym specjalnie nie przejął. Aż go to zdziwiło. Kiedyś nosiłby je przy sobie, a w nocy trzymał pod poduszką. Zostawił pudełko tam, gdzie było, i wyszedł z kabiny, dokładnie sprawdzając, czy drzwi się zamknęły.
Spacerując po promie, ze zdumieniem stwierdził, że ściany ozdobione są fotografiami Gotlandii. Na jednej, wiszącej na pokładzie restauracyjnym, zauważył fragment ogrodu botanicznego w Visby, z wyraźnie widoczną zieloną altaną, w której niedawno był.
Stanął i zaczął studiować zdjęcie kawałek po kawałku, każdy element, ulicę, dom, ścieżkę. Wczytywał się w nie z najwyższą uwagą. Miał wrażenie, że kryje się w nim jakaś mityczna tajemnica, zagadka, na którą odpowiedź zna tylko on. Stał tak może kilkanaście minut, nie był pewien. Zorientował się, gdy poczuł na plecach wzrok starszej pani siedzącej na foteliku obok recepcji.
Wyszedł na pokład i zaczerpnął letniego, rześkiego morskiego powietrza. Zastanawiał się, dlaczego to zdjęcie zrobiło na nim takie wrażenie.
Nie jestem przesądny… przecież to nic nie oznacza. Skąd u mnie takie myśli?
Stał oparty o barierkę, spoglądając w dół na szarozieloną toń morskiej wody, gdy poczuł czyjeś dotknięcie.
Zobaczył niskiego, krępego mężczyznę o okrągłej nieogolonej twarzy, zbyt długich włosach i wesołych oczach. W grubych, zniszczonych dłoniach nieznajomy trzymał wycelowanego weń papierosa.
– Czy pan ogień może ma? – zapytał.
Jorgensen dosłyszał w jego głosie coś miłego, znajomego. Te słowa zabrzmiały miękko i lekko, łagodnie, nie tak jak polski, który dotąd słyszał. Po prostu inaczej. Jednak znajomo.
– Nie, nie palę! – odparł prawie identycznym śpiewnym językiem. – Skąd pan jest? – zapytał z zaciekawieniem i obdarzył mężczyznę szczerym uśmiechem.
– Z Białorusi… koło Grodna żyjemy. A wy?
– Ja też tam kiedyś mieszkałem. – Jorgensen starał się mówić powoli, wyraźnie, z radością człowieka, który po latach odzyskał mowę.
– A wy tiepier kto? Szwed? – Nieznajomy patrzył na Jorgensena okrągłymi oczami.
– Mieszkam w Szwecji od dawna, ale urodziłem się w grodzieńskiej obłasti, we wsi Miedwiedki. Wiesz może, gdzie to jest? – Było to pierwsze od lat tak długie zdanie wypowiedziane przez niego po polsku i chyba najważniejsze.
Nawet przez myśl mu nie przeszło, że ujawnił swoją prawdziwą tożsamość, i to obcej osobie. Ale nie czuł zagrożenia ze strony anonimowego Białorusina. Potrzeba rozmowy, kontaktu z kimś stamtąd była tak silna, że gotów był zatrzymać go za wszelką cenę.
– Nie, nie wiem – odpowiedział Białorusin.
– No tak, tej wsi już przecież nie ma – zreflektował się Jorgensen. – Mogę postawić wam piwo? – zapytał nagle.
– Ja z kolegą, ale bardzo chętnie…
– Może być z kolegą. To dobrze. Porozmawiamy trochę…
Białorusin wyglądał na zadowolonego. Wyciągnął rękę.
– Nazywam się Andriej, a mój kolega Alosza.
Jorgensen zamarł, trzymając ciężką dłoń Andrieja. Myślał, jak ma się przedstawić, i nie mógł sobie przypomnieć.
O wpół do pierwszej M-Irek zadzwonili do Konrada.
– Gotowe, szefie.
– Zaraz do was przyjdę. Nikogo nie wpuszczajcie – odpowiedział.
Gdy wszedł do ich pokoju, oszklone ściany były już zasłonięte roletami. Wnętrze wypełniało słońce wpadające przez ogromne okno.
M-Irek stali za dużym stołem, na którym leżały dwa kolorowe dokumenty w foliowych koszulkach. Konrad pochylił się nad blatem i przyglądał się im przez chwilę. Następnie naciągnął lateksowe rękawiczki, wyjął z folii oba dokumenty, położył jeden obok drugiego i usiadł na krześle. Oglądał je w ciszy, dokładnie, uważnie, jak stary, doświadczony filatelista podejrzewający fałszerstwo Złotego Mauritiusa.
– Panowie, jestem pełen uznania. Cudo! Arcydzieło fałszerstwa! – Podniósł się z krzesła i kręcąc głową na znak niedowierzania, czy też raczej uznania, ze szczerym uśmiechem dodał: – To jest nasz megawirus, koń trojański. Dzieło godne największych mistrzów. Musi się sprawdzić!
– Szefie! Jak widać, oba dokumenty nie są identyczne…
– I nie miały być – szybko rzucił Konrad.
– Zgodnie z założeniem są one do siebie łudząco podobne…
– Skąd wzięliście papier? Wygląda nadzwyczaj autentycznie…
– Szefie! Jeżeli mamy przedstawić rezultaty naszej pracy, to niech się szef na chwilę zamknie – powiedział Irek zupełnie poważnie.
– Teoretycznie najtrudniejsze było zdobycie przedwojennych kredek. Okazało się jednak, że jak zwykle niezastąpieni są kolekcjonerzy, hobbyści i inni maniacy, z których usług czasami korzystamy… – rozpoczął Mirek.
– I internet – dodał Irek. – Tym razem za niewielką opłatą