Nieodgadniona. Remigiusz Mróz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nieodgadniona - Remigiusz Mróz страница 9

Nieodgadniona - Remigiusz Mróz Damian Werner

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Kas?

      Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że Damian coś do mnie mówił. Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. Na moment oderwał wzrok od drogi i zobaczyłam w jego oczach realną troskę.

      – Mówiłeś coś?

      – Pytałem tylko, czy podano, gdzie go znaleźli.

      Jeszcze raz sprawdziłam komórkę.

      – Nie – odpowiedziałam. – Nie ma nic na ten temat. Tylko informacja o urazie głowy.

      Niewiedza sprawiała, że wyobrażałam sobie już najgorsze scenariusze.

      – Boże… – jęknęłam, a potem przesunęłam ręką po włosach. – Jak mogło do tego dojść? Kto mógł coś takiego zrobić?

      – Wszystkiego się dowiemy.

      W jego głosie nie brakowało pewności, co dodało mi nieco otuchy.

      – Jak? – spytałam.

      – Pójdę do szpitala i powiem, że rozpoznałem dziecko.

      – Ty?

      Znów przelotnie na mnie popatrzył.

      – A kto inny? – spytał. – Chyba nie zamierzasz sama tam wchodzić?

      – Oczywiście, że zamierzam. To mój syn, Wern. W tej chwili nic innego się nie liczy.

      – A powinno.

      Słyszałam jego słowa, ale ich sens docierał do mnie tylko połowicznie. Wciąż nie potrafiłam zebrać myśli i czułam się, jakbym ocknęła się po wyjątkowo długim napadzie szału Roberta.

      – Ktokolwiek uprowadził Wojtka, będzie tam na ciebie czekał – dodał Werner. – Może właśnie o to im chodzi.

      – Nie interesuje mnie to.

      Światło przed nami zmieniło się na czerwone, a Damian zatrzymał się na skrzyżowaniu Ozimskiej z Plebiscytową. Doskonale znałam topografię miasta i wiedziałam, że od szpitala dzieli nas jeszcze nie więcej niż pięć minut.

      – Jeśli z jakiegoś powodu polują na ciebie ludzie Roberta, będą tam czekać – odezwał się Wern. – Zgarną cię, jak tylko wysiądziesz z auta.

      – To nie ma znaczenia.

      Damian obrócił się do mnie.

      – Słyszysz w ogóle, co mówisz?

      – Nie rozumiesz, Wern.

      Słowa właściwie same opuszczały moje usta. Nawet nie zastanawiałam się nad tym, czy mają jakikolwiek sens. Liczyło się tylko to, by jak najszybciej znaleźć się na Witosa i spróbować dostać się do Wojtka.

      – Rozumiem, że nie myślisz teraz logicznie.

      Spojrzałam na niego z wyrzutem, jakby nie stwierdzał oczywistego faktu, tylko mnie obrażał.

      – Gdybyś to robiła, wiedziałabyś, że to nic innego jak pułapka.

      – Mój syn jest w śpiączce – odparłam stanowczo. – Nie mogę tak po prostu…

      – Pozwól mi to załatwić – uciął, a potem wbił jedynkę i ruszył przed siebie. – Ciebie będą wypatrywać, mnie nie. Dowiem się wszystkiego, a potem razem zastanowimy się nad tym, co dalej robić.

      Tylko chwilę zajęło mi przyznanie przed sobą, że to jedyne rozsądne rozwiązanie. Damian nie musiał długo mnie przekonywać – mimo że w pierwszym momencie byłam zdezorientowana, wszystkie moje przejścia nauczyły mnie, jak ostatecznie zachować zimną krew w kryzysowej sytuacji.

      Zatrzymał się na niewielkim parkingu przy blokach nieopodal szpitala, twierdząc, że tak będzie bezpieczniej. Wysiadł z auta, podszedł do niego od strony pasażera i poczekał, aż odkręcę korbką szybę.

      – Kluczyki są w stacyjce – powiedział, a potem odwrócił się i nie dając mi szansy na odpowiedź, ruszył w kierunku szpitala.

      Nie musiał mówić więcej, żebym wiedziała, co starał się mi przekazać. I miał rację. Gdyby nie wrócił za jakiś czas, powinnam odjechać. Wycofać się, przegrupować siły i zastanowić się, jak wyciągnąć Wojtka ze szpitala.

      Ale nawet gdyby mi się udało, co miałabym zrobić potem? Boże, mój syn naprawdę był w śpiączce. To nie był żaden wybieg ze strony porywaczy, żadna sprawna manipulacja.

      Zimne poranne powietrze wpadało przez uchyloną szybę do samochodu, ale nie pomagało mi w zebraniu myśli. Wypatrywałam Wernera, nerwowo wiercąc się na fotelu i odnosząc wrażenie, że minęło już dobre pół godziny, od kiedy wszedł do szpitala.

      W rzeczywistości upłynęło jedynie kilka minut. Tyle jednak wystarczyło, bym znów zaczęła odchodzić od zmysłów.

      Kiedy w końcu go wypatrzyłam, natychmiast spojrzałam na zegarek. Nie było go dwadzieścia minut. Co to mogło znaczyć? Czy wystarczyło mu czasu, żeby dowiedzieć się, co spotkało Wojtka i w jakim jest stanie? A może odprawiono Damiana z kwitkiem?

      Miałam ochotę wyjść z auta i wybiec mu na spotkanie, kiedy przecinał długi przyszpitalny parking. Szedł stanowczo zbyt wolnym krokiem, jakby starał się odwlec moment rozmowy ze mną.

      Skarciłam się w duchu za pesymizm. Był teraz ostatnim, czego potrzebowałam, a Wern z pewnością po prostu zachowywał się tak, by nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania.

      W końcu wsiadł do auta i zatrzasnął drzwi.

      Jego wyraz twarzy świadczył o tym, że mój sceptycyzm okazał się jednak uzasadniony.

      – Co się stało? – zapytałam. – Nie dowiedziałeś się niczego?

      Damian z trudem przełknął ślinę.

      – Wern?

      Rozejrzał się uważnie, jakby spodziewał się, że ktoś na nas dybie.

      – Nie ma go – powiedział cicho.

      – Co takiego?

      – Szukałem go w całym szpitalu. W końcu oddziałowa powiedziała mi, że ktoś się po niego zgłosił kilka godzin temu.

      Miałam wrażenie, jakbym znalazła się na szczycie wysokiej góry w środku burzy i potężny grzmot właśnie zatrząsł ziemią pod moimi stopami.

      – Ale… – zdołałam tylko wydusić.

      – Ten artykuł być może pojawił się teraz, ale najwyraźniej Wojtka przyjęto do szpitala jeszcze wczoraj – zaznaczył. – Pielęgniarka powiedziała tylko tyle, że nie było reakcji źrenic na światło ani żadnego kontaktu. Twój syn był jednak przytomny, a jedyne obrażenia, jakie

Скачать книгу